„Cmętarz zwieżąt” ukrywa przed czytelnikiem niewiele, a jego największą i najdłużej skrywaną tajemnicą są walory, dla których często bywa zaliczany do najlepszych horrorów Stephena Kinga. Jednak gdy i one stają się widoczne, przeciętna z początku powieść zyskuje niespodziewaną siłę oddziaływania – i tylko autora można winić za to, że nie wykorzystał jej, by dźwignąć „Cmętarz” w rejony bliskie arcydziełom gatunku.
Kot to za mało
[Stephen King „Cmętarz zwieżąt” - recenzja]
„Cmętarz zwieżąt” ukrywa przed czytelnikiem niewiele, a jego największą i najdłużej skrywaną tajemnicą są walory, dla których często bywa zaliczany do najlepszych horrorów Stephena Kinga. Jednak gdy i one stają się widoczne, przeciętna z początku powieść zyskuje niespodziewaną siłę oddziaływania – i tylko autora można winić za to, że nie wykorzystał jej, by dźwignąć „Cmętarz” w rejony bliskie arcydziełom gatunku.
Stephen King
‹Cmętarz zwieżąt›
Być może nie na tym powinna polegać sztuka pisarska i nie na tym ma się opierać satysfakcja czytelnika, ale obok książek ufundowanych na genialnej idei bądź wypełnionych dziesiątkami pomniejszych konceptów, widzę też miejsce na takie, które zbudowane są z niczego. Sporo przyjemności potrafi dać mi świetnie napisana powieść oparta na pomyśle tak wątłym, że pozornie niezdolnym nawet do udźwignięcia opowiadania. Z sympatią patrzę na autora umiejącego porwać mnie historią, z której absolutnie nic nie wynika. Mistrzostwo w jednym, przy zupełnej nieporadności w drugim, osiągnął we wczesnej fazie swojej kariery John Grisham („Rainmaker” i „Ława przysięgłych” bazujące na wyjątkowo nieatrakcyjnych pomysłach, przeciw „Klientowi”, w którym wiele się dzieje tylko po to, by w finale doprowadzić do sytuacji wyjściowej). Fabularne rondo z upodobaniem stosował w cyklu „Piekła i Szpady” Feliks W. Kres. Natomiast Stephen King posługiwał się na ogół technikami zupełnie odmiennymi.
Z jednej strony jest on bowiem pisarzem genialnych otwarć („Lśnienie”, „Worek kości”, „Mroczna połowa”), po których nierzadko przychodzą wyraźnie słabsze rozwinięcia i finały. Z drugiej – mięso fabularne zapewnia mu najczęściej Zwykłe Życie, w które wkracza Coś („Christine”, „To!”). Tymczasem nawet przy dużej dozie dobrej woli, zawiązanie akcji „Cmętarza zwieżąt” trudno uznać za porywające, a warstwę obyczajową, będącą rusztowaniem dla ponad połowy książki, za choćby przeciętną w zestawieniu z innymi dokonaniami Kinga.
Przeprowadzka rodziny Creedów (Louis, Rachel, dwójka małych dzieci i kot) z Chicago do prowincjonalnego Ludlow i wiążące się z nią zamieszkanie w bezpośrednim sąsiedztwie szczególnie ruchliwej drogi, narzuca paradoksalnie skojarzenia Jackiem Torrancem, szukającym szansy dla siebie i swojej rodziny w odosobnionej „Panoramie”. Jednak to, co na pierwszych stronach „Lśnienia” owocowało gęstniejącą niemal z każdym zdaniem atmosferą z rodzaju „tam stanie się coś strasznego”, w przypadku „Cmętarza” jest co najwyżej boleśnie oczywistym „doskonale wiemy, co tu się stanie”. Zwłaszcza wtedy, gdy ujawni się moc prawdziwego ‘Cmentarza zwierząt’, a wszystkie karty fabuły zostaną odkryte.
Tymczasem przez pierwsze dwieście stron cały ciężar grozy spoczywa na kocie Churchillu, który, co nie jest niespodzianką, jako pierwszy pada ofiarą intensywnego ruchu ciężarówek w pobliżu domu Louisa. Pada, a po nocnej wyprawie na stare indiańskie cmentarzysko powraca, przynosząc niejasny lęk (bo powraca inny), jak i nadzieję na przełamanie władzy śmierci (bo żyje, choć był martwy). To ziarno strachu jest jednak zbyt wątłe i kiełkuje na zbyt słabej glebie, by zasiać w czytelniku żywsze emocje. Przydługa ekspozycja ogranicza się do życia rodzinnego Creedów i rodzącej się przyjaźni między Louisem a mieszkającym po przeciwnej stronie drogi Judem Crandallem, starcem, z którym Lou pije wieczorne piwo, który odkrywa przed nim tajemnice Ludlow – a z czasem staje się mu bliski jak ojciec.
Problem w tym, że pomiędzy Creedami nie dzieje się nic naprawdę interesującego, a jedyny rys charakterystyczny tej rodziny (wyniesiony z dzieciństwa głęboki lęk Rachel przed śmiercią) zbyt wyraźnie pełni funkcję służebną wobec nadchodzących zakrętów fabuły. Cały tkwiący w Creedach potencjał eksploduje znacznie później, gdy King już niemal przekona nas, że takiego potencjału nie było. Z kolei relacja Luis – Jud, w której na pierwszych stronach można upatrywać czarnego konia tej opowieści, nie ma zbyt wiele miejsca na rozwinięcie się, dopuszczana na pierwszy plan głównie wtedy, gdy trzeba popchnąć do przodu akcję.
Tak oto w spodziewaną tragedię czytelnik wkracza całkiem nieprzygotowany emocjonalnie. Jest ona jak rozwiązanie zagadki w klasycznym kryminale – przyjmujemy to jako coś oczywistego. Na szczęście, również jak w kryminale, klasa, z jaką zostanie podane to rozwiązanie, potrafi przytłumić przykre poczucie, że poświęciliśmy czas schematowi. Staje się bowiem coś, co u Stephena Kinga jest zdarzeniem zupełnie bezprecedensowym. Książka, która zaczyna się nijako, której fabułę znamy niemalże z góry, niespodziewanie zaskakuje nie tyle wydarzeniami, co wykonaniem. Iście po czarodziejsku autor „Cmętarza” pozwala odkryć, jak wiele satysfakcji można znaleźć w obserwowaniu zaciskającej się pętli, w śledzeniu wypadków coraz szybciej pędzących do nieuchronnego finału. A sztuka ta tkwi w zmianach tempa i narracji, w odkryciu długo skrywanych emocji i zwrotach akcji, które dają nadzieję na odwrócenie wyroku. To popis literacki, z którym zdecydowanie należy zapoznać się osobiście. Sto stron, na których King dokonuje największej ze sztuk – tworzy suspens tam, gdzie być go nie powinno i ratuje książkę, dla której wydawało się nie być ratunku.
I jako arcydzieło rzemiosła odkłada się „Cmętarz” z niemałym zachwytem. A jako literaturę… Tu jednak czegoś brakuje. King zamierzył sobie rozprawę z dwoma obszarami współczesnej kultury, pomiędzy którymi dostrzegł przemieszczenie sfery tabu w porównaniu ze względnie niedawną przeszłością – seks, który przestał być tajemnicą, i śmierć, którą próbujemy przemilczeć. Wygłosił na ten temat kilka celnych, ale niezbyt oryginalnych konstatacji – i na tym poprzestał. A uczynił to, gdy kazał swoim bohaterom stanąć naprzeciw sił, wobec których okazali się bezradni. Gdy pozostawił czytelników ze świadomością, że być może nic tu nie zależało od człowieka, że każdy krok mógł być sterowany a nieznany nadprzyrodzony sojusznik Creedów mógł być jedynie kolejną pułapką. Że oparcie się mocy, która kazała wciąż i wciąż powracać na cmentarzysko Indian, że pogodzenie się ze śmiercią bliskich mogło (jeśli w ogóle było możliwe) nie być zwycięstwem, lecz tylko chwilowym odsunięciem klęski.
Nie narzucam jednak Kingowi happy endu, bo nie jest to formuła, którą horror dobrze znosi. Zarzucam natomiast, że stworzył wir, z którego nikt nie miał szansy świadomie się wydostać. Zarysował – i nie wykorzystał – szansy na genialną woltę, w której co najmniej na dwa sposoby mógł odmienić swoją książkę, przerzucając na ostatnich stronach ciężar głównej postaci z Louisa na Rachel lub ich córkę Eileen.
Jaki jest sens tworzenia historii, której bohaterowie nie mają żadnego pola manewru? Dopóki konieczność tkwi w ich psychice (jak u Guya Gavriela Kaya), dopóki odwrócenie biegu wydarzeń jest możliwe – ten sens istnieje. Ale w świetle zakończenia „Cmętarza” wątpliwe jest to, czy ktokolwiek mógł uczynić coś innego, niż uczynił. Nie tylko Louis, którego od pierwszej wyprawy na cmentarz można uważać za mniej lub bardziej opętanego. Nie tylko Jud, w którym ziarna władzy cmentarza mogły tkwić od dawna. Przede wszystkim Rachel, która bezpośrednio nie miała z tymi mocami do czynienia. Zło z powieści Kinga wydaje się po prostu zbyt potężne.
Tymczasem gdy pisarz odnosił zachwycające zwycięstwo nad determinizmem, dając porywającą opowieść o nieuchronności, przegrywała literatura, dla której nieuchronność jest najgorszym wrogiem.

jezu ale bełkot (recenzja, nie powieść - ta druga jest świetna)