Wstyd się przyznać, ale powieść „Galapagos” była moim pierwszym zderzeniem z twórczością Kurta Vonneguta – jednego z najbardziej znanych pisarzy amerykańskich. Słowa „zderzenie” użyłem tu nieprzypadkowo. Trudno bowiem opisać wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas zagłębiania się w historię uczestników „Przyrodniczej Wyprawy Stulecia”. Choć spodziewałem się czegoś niezwykłego, jednak to, co zaserwował mi Vonnegut, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pozostawiło mnie też w stanie pewnej dezorientacji.
Czy byłem zaskoczony? Byłem. Czy dałem się wciągnąć? Jak najbardziej. Czy mi się podobało? Tak… chyba tak.
Problem wielgachnych mózgów
[Kurt Vonnegut „Galapagos” - recenzja]
Wstyd się przyznać, ale powieść „Galapagos” była moim pierwszym zderzeniem z twórczością Kurta Vonneguta – jednego z najbardziej znanych pisarzy amerykańskich. Słowa „zderzenie” użyłem tu nieprzypadkowo. Trudno bowiem opisać wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas zagłębiania się w historię uczestników „Przyrodniczej Wyprawy Stulecia”. Choć spodziewałem się czegoś niezwykłego, jednak to, co zaserwował mi Vonnegut, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pozostawiło mnie też w stanie pewnej dezorientacji.
Czy byłem zaskoczony? Byłem. Czy dałem się wciągnąć? Jak najbardziej. Czy mi się podobało? Tak… chyba tak.
Podczas lektury „Galapagos” zrodził się zasadniczy problem – tak naprawdę niemal do samego końca nie wiedziałem, co mam o niej myśleć. Wśród licznych emocji przezeń wywołanych zrodziło się również pytanie: jak zrecenzować coś, co mnie przerasta? O twórczości Vonneguta wypowiadało się już wiele osób po stokroć bardziej obeznanych w literaturze ode mnie. Zapewne nie bez kozery został okrzyknięty jednym z najznakomitszych pisarzy stulecia. Niewątpliwie, czytając „Galapagos”, miałem uczucie obcowania z dziełem wyjątkowym. Jednak gdy stanąłem przed tym kardynalnym pytaniem – „czy mi się podobało?”, nie byłem w stanie odpowiedzieć od razu. Dopiero pod sam koniec zrozumiałem, że ta dezorientacja wynikała po prostu ze złego podejścia. Potraktowałem „Galapagos” jak zwykłe rozrywkowe science fiction, tymczasem powieść ta ma nie tyle bawić, co przede wszystkim zmusić do myślenia. W końcu od tego mamy nasze wielgachne mózgi.
Fabuła pokrótce prezentuje się następująco: oto międzynarodowa grupa turystów przebywających w Ekwadorze szykuje się do wyjazdu na ”Przyrodniczą Wyprawę Stulecia”, egzotyczną podróż szlakami słynnej ekspedycji Darwina. Wśród podróżujących są między innymi James Wait vel Willard Flemming – trzydziestokilkuletni milioner, oszust i uwodziciel starych wdów; Adolf von Kleist – kapitan nieudacznik wywodzący się z rodziny, w której przenoszona jest niezwykle rzadka choroba psychiczna; Mary Hepburn – wdowa i emerytowana nauczycielka borykająca się z samobójczymi myślami oraz Mandarax – najnowocześniejszy quasi-inteligentny komputer i przenośny translator w jednym. Trudno tak naprawdę wymienić wszystkich, bowiem skład załogi statku zmienia się jak w kalejdoskopie – ot, warto by wspomnieć o sześciu indiańskich dziewczynach z kanibalistycznego plemienia Konka-bono, które trafiają na pokład tuż przed wypłynięciem…
Dodatkowego dramatyzmu rozgrywającym się w trakcie przygotowań do wyprawy zdarzeniom nadaje zbliżająca się wielkimi krokami zagłada. Jej zapowiedzą są między innymi krach globalnej ekonomii, zaostrzający się kryzys polityczny w Ameryce Południowej oraz pojawienie się tajemniczego wirusa powodującego bezpłodność. Całość relacjonuje Leon Trout – duch jednego z robotników pracujących przy budowie statku, syn niespełnionego pisarza science fiction. W końcu wydarzenia doprowadzą do niespotykanego w swej skali zwrotu w ewolucji człowieka. Jedyni przedstawiciele gatunku homo sapiens, jacy się ostaną, upodobnią się do fok i wreszcie przestana się borykać z problemem za dużych mózgów. Ale to dopiero za milion lat.…
Pragnę w tym miejscu uspokoić wszystkich tych, którzy zaczęli zgrzytać zębami, myśląc że zepsułem im zabawę, zdradzając zakończenie. Otóż jest ono wiadome od samego początku, jako że narrator Leon Trout potrafi przemieszczać się w czasie. Główną osią powieści nie jest to, co stało się z homo sapiens, ale to, jak do tego doszło.
Jeśli udało Ci się, Drogi Czytelniku, przebrnąć przez powyższe streszczenie, a co więcej, wyłapać w nim jakiś sens, to właśnie zyskałeś przedsmak tego, co oferuje lektura „Galapagos”. Jest abstrakcyjnie jak u Douglasa Adamsa, zabawnie jak u Pratchetta i gęsto od czarnego humoru jak w skeczu Monty Pythona, a przez wszystko przewijają się błyskotliwe, choć niewątpliwie mało optymistyczne przemyślenia. Gdy już wydaje się, że nic bardziej zwariowanego nie da się wymyślić, Vonnegut zaskakuje nas kolejnymi, cokolwiek awangardowymi pomysłami, takimi jak stawianie gwiazdek przed imionami tych bohaterów, którzy maja wkrótce zginać…
Z jednej strony potrafi to zachwycić, z drugiej jednak może wywołać pewną konsternację. Łatwo jest bowiem się zagubić w tym iście gordyjskim splocie niecodziennych wydarzeń. Wrażenie to pogłębia również fakt, że obok scen wywołujących rozbawienie pojawiają się też takie, które sprawiają, iż uśmiech zastyga nam na ustach. Tragikomizm „Galapagos” jest jego wielką siłą, ale może również stanowić dla niektórych przeszkodę w lekturze.
Choć „Galapagos” pełne jest barwnych charakterów, to tak naprawdę jego bohater jest jeden. Jest duży, zły i sprawia zdecydowanie zbyt wiele problemów. Mowa oczywiście o mózgu. Ludzkim mózgu. To on tworzy te wszystkie niepotrzebne myśli, które prowadzą do wojen, zbrodni i niegodziwości. Kurt Vonnegut w „Galapagos” zestawia świat zdominowany przez ludzi o wielgachnych mózgach ze światem, w którym jedynym celem naszego gatunku jest przetrwanie, kopulacja i znalezienie dobrej ryby na obiad. Ten drugi jest niewątpliwie dużo prostszy. Ale czy lepszy? I wreszcie… czy na pewno tak bardzo odmienny?
