Główną osią fabuły uczynił opowieść o losach niejakiego Matcha, banity z bandy człowieka znanego jako Robin z Locksley. Tegoż Matcha, o którym mawia się też per Wieprz z Nottingham, wyrok losu styka z Jasonem, człowiekiem z gminu, żyjącym dotąd z gry w kości. Życie Jasona, człowieka nader szczodrze obdarzonego względami fortuny, na skutek przykrego spotkania z pewnym wielmożą zostało odmienione na dobre. Los zetknął go z Matchem, dla którego z kolei Jason okazuje się kluczem do zrozumienia przeznaczenia. Gnębiony wyrzutami sumienia były banita wspomina dramatyczne wydarzenia po śmierci Robina, a w Jasonie, którego nawiedzają przejmujące wizje, Match upatruje wyjaśnienia własnego losu i pomocy w starciu z przeznaczeniem.
Grzegorz Wiśniewski
Jak ubić debiutanta
[Tomasz Pacyński „Sherwood” - recenzja]
Główną osią fabuły uczynił opowieść o losach niejakiego Matcha, banity z bandy człowieka znanego jako Robin z Locksley. Tegoż Matcha, o którym mawia się też per Wieprz z Nottingham, wyrok losu styka z Jasonem, człowiekiem z gminu, żyjącym dotąd z gry w kości. Życie Jasona, człowieka nader szczodrze obdarzonego względami fortuny, na skutek przykrego spotkania z pewnym wielmożą zostało odmienione na dobre. Los zetknął go z Matchem, dla którego z kolei Jason okazuje się kluczem do zrozumienia przeznaczenia. Gnębiony wyrzutami sumienia były banita wspomina dramatyczne wydarzenia po śmierci Robina, a w Jasonie, którego nawiedzają przejmujące wizje, Match upatruje wyjaśnienia własnego losu i pomocy w starciu z przeznaczeniem.
Tomasz Pacyński
‹Sherwood›
Jakoś tak się utarło, że fantasy pisać jest łatwo. Do powieści science fiction wypada mieć przygotowanie techniczne, zamysł, puentę… tymczasem do fantasy wystarczy siąść, napisać coś o mieczach, czarach i smokach i – trach! – mamy dzieło fantasy. Apologetów tej teorii jest zaskakująco dużo, w niektórych środowiskach wręcz dominują. Jak rzecz jednak wygląda naprawdę, widać na rynku. Skoro to takie łatwe, popularnych powieści fantasy polskich autorów powinno być na pęczki, powinny się walać po księgarskich półkach i hałdami zalegać w hurtowniach.
Tymczasem takie powieści są po prostu nieliczne. Można wymienić właściwie tylko czworo autorów: Andrzeja Sapkowskiego, Feliksa W. Kresa, Ewę Białołęcką i Annę Brzezińską. Tyle. Napisanie dobrej powieści fantasy po prostu okazuje się trudne. To, co w science fiction można nadrobić oszałamiającymi pomysłami i puentami, w fantasy zwykle trzeba odrobić za pomocą równo prowadzonej narracji, stylowego języka i ciekawych postaci. Co nie każdy potrafi.
Tym lepiej wypada debiutancka powieść Tomasza Pacyńskiego „Sherwood”. Autor, znany skądinąd z internetowego magazynu FiF (Fahrenheit i Fantazin), zaprezentował się w swojej książce z jak najlepszej strony.
Główną osią fabuły uczynił opowieść o losach niejakiego Matcha, banity z bandy człowieka znanego jako Robin z Locksley. Tegoż Matcha, o którym mawia się też per Wieprz z Nottingham, wyrok losu styka z Jasonem, człowiekiem z gminu, żyjącym dotąd z gry w kości. Życie Jasona, człowieka nader szczodrze obdarzonego względami fortuny, na skutek przykrego spotkania z pewnym wielmożą zostało odmienione na dobre. Los zetknął go z Matchem, dla którego z kolei Jason okazuje się kluczem do zrozumienia przeznaczenia. Gnębiony wyrzutami sumienia były banita wspomina dramatyczne wydarzenia po śmierci Robina, a w Jasonie, którego nawiedzają przejmujące wizje, Match upatruje wyjaśnienia własnego losu i pomocy w starciu z przeznaczeniem.
Przyznam szczerze, że zostałem zaskoczony. W istocie nie spodziewałem się, że debiutancka, wydana przez mało znaną oficynę, a na dodatek chyba w niewielkim nakładzie książka okaże się równie dobra. Wydawca zrobił autorowi dużą krzywdę, puszczając książkę na rynek praktycznie bez żadnej promocji (a co gorsza wygląda na to, że i bez żadnej redakcji). To przykre, gdyż promocja „Sherwood” mogła okazać się o tyle łatwiejsza, że książka obficie czerpie z historii o Robin Hoodzie (zwłaszcza z bardzo dobrego, angielskiego serialu Richarda Carpentera, który kilkakrotnie byłe emitowany w telewizji).
Losy Matcha przedstawione są w sposób wszechstronny i bynajmniej nie przesłodzony. Średniowieczne realia wydają mi się wiarygodne, chociaż bardzo liczne (i często naprawdę zabawne) są postmodernistyczne gry, uprawiane przez autora z czytelnikiem. Dość wspomnieć strzałę APDSFS, którą banici pokonali rycerza w pełnej zbroi, czy też nazwisko pewnego magika i nazwę jego eliksiru, którym zamierzał wypłoszyć banitów z puszczy.
Dobrze wypadają postacie, które autor przejął z serialu, przy czym autor nie zadowolił się tą prostą operacją, lecz tchnął w nie życie, często manewrując materią fabularną, aby przedstawić je w zupełnie nowym świetle. Czy ktoś mógłby się spodziewać, że Szeryf może stać się postacią nieledwie pozytywną? Wydaje się, że autor włożył wiele wysiłku w wyszarzenie czarno-białego świata przedstawionego – i dało to bardzo ciekawy efekt. Równie zgrabnie przepleciono plany czasowe w opowieści Matcha: mimo częstych i nieregularnych skoków czytelnik nie gubi w opowieści.
Barwy nabrały także starcia i bitwy w leśnych ostępach tytułowego Sherwood. Niekiedy kulejące pod względem organizacji przestrzennej walki opisano ze sporym rozmachem i nader ładnym słownictwem. Bardzo zgrabny jest opis pojedynku Matcha z rycerzem de Folville. Widać, że autor znał się co nieco zarówno na taktyce walk partyzanckich, jak i na średniowiecznych realiach sztuki wojskowej. Słabiej wypada strona mistyczno-magiczna. Poza ładnymi wizjami Jasona zjawiska i postaci nadprzyrodzone są nieco pozbawione finezji. Druidów i ich metody opisano nieciekawie, także końcowe wyjaśnienia, co się naprawdę zdarzyło, niespecjalnie wzruszają. Lojalnie jednak trzeba przyznać, że nie zjawiska nadprzyrodzone stanowią o sile „Sherwood”
Autor dobrze włada słowem i pisze gładką frazą, a książkę czyta się naprawdę łatwo i przyjemnie. Jedyny mankament, który w rzeczy samej jest mocno irytujący, to objętość książki. „Sherwood” to nie konkretna, oszczędna w słowa opowieść napakowana akcją. Zarówno narracja jak i dialogi robią wrażenie spuchniętych ponad normę. W efekcie czytelnik wprost tonie w powodzi dygresyjnych wtrętów, od czasu do czasu mając ochotę na opuszczenie kolejnego wywodu bohaterów, bądź opisu przyrody – byleby dowiedzieć się wreszcie, co dalej. Bywa to szczególnie irytujące, gdy wiadomo już, że bohaterowie szykują się do bitki – dwie strony skradania, niechby i przeplecione dodatkowymi przypowieściami, to jednak stanowczo za dużo. Nie, książka bynajmniej nie nudzi w swoich rozbudowanych partiach, jednak tempo opowieści drastycznie spada. Autor ma dryg do ciekawych dygresji, jednak chwilami można odnieść wrażenie, że dominują one nad fabułą.
Słowem – na rynku pojawiła się cichaczem bardzo dobra powieść, którą teoretycznie należy kupować i czytać. Jest jednak pewne poważne ale – najpoważniejszym mankamentem „Sherwood” jest nieprawdopodobna, absolutnie bandycka cena. W EMPiKu wynosi ona – nie mniej ni więcej – 49 PLN. Nie znam się za dobrze na wydawaniu książek, ale inni publikują takie rzeczy niekiedy dwa razy taniej. Wygląda to zupełnie tak, jakby wydawca tak naprawdę nie chciał sprzedać żadnego egzemplarza. Jakby próbował po prostu ubić książkę.
