Mało którym książkom udaje się wywołać u mnie jakieś emocje. Pozycje takie to w większości przypadków prawdziwe perły pośród ogromnej liczby przeciętnych czytadeł. „Dom Cthulhu” Briana Lumleya to swego rodzaju niechlubny wyjątek – to czytadło ze wszech miar przeciętne (jeśli nie mierne) i paradoksalnie dlatego poruszyło mnie dogłębnie. Choć powinienem raczej rzec – wkurzyło. I to porządnie.
Mity sprofanowane!
[Brian Lumley „Dom Cthulhu” - recenzja]
Mało którym książkom udaje się wywołać u mnie jakieś emocje. Pozycje takie to w większości przypadków prawdziwe perły pośród ogromnej liczby przeciętnych czytadeł. „Dom Cthulhu” Briana Lumleya to swego rodzaju niechlubny wyjątek – to czytadło ze wszech miar przeciętne (jeśli nie mierne) i paradoksalnie dlatego poruszyło mnie dogłębnie. Choć powinienem raczej rzec – wkurzyło. I to porządnie.
Brian Lumley
‹Dom Cthulhu›
Gwoli wyjaśnienia – jestem wielkim fanem prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ba! Jak każdy szanujący się „cthultysta” swej przygody ze stworzoną przezeń mitologią nie zakończyłem na lekturze kanonu. Kontynuuję ją, z wielkim zainteresowaniem zagłębiając się we wszystkie dzieła innych autorów, które choć w najmniejszym stopniu inspirowane są opowieściami Samotnika z Providence. Tego typu utworów jest obecnie w kulturze popularnej bez liku, macki Wielkiego Cthulhu dosięgły takich dziedzin jak kinematografia, muzyka, gry komputerowe i – oczywiście – literatura. Ta ostatnia okazała się szczególnie szerokim polem do popisu dla wszelkiej maści uczniów i naśladowców, którzy z lepszym lub gorszym skutkiem rozwijali wizję Samotnika. I niestety, zdarzali się też tacy, którzy zamiast ją rozwijać, przejechali po niej walcem. Z wielką frustracją przyznaję, że do tej grupy zalicza się też rzekomy „mistrz horroru”, Brian Lumley.
Stworzony przezeń zbiór opowiadań „Dom Cthulhu” to w gruncie rzeczy popłuczyny po tym, co oferował nawet nie sam Lovecraft, ale jego naśladowcy tacy jak August Derleth.
Historie Lumleya na pierwszy rzut oka najwięcej wspólnego mają z tym nurtem twórczości Samotnika, który wiązał się z tak zwanymi Krainami Snów. Były to historie baśniowe, oszałamiające bogactwem wizji, a zarazem nie pozbawione grozy. Lumley rzeczywiście serwuje nam coś na kształt baśni, ale o pobudzeniu wyobraźni i o jakiejkolwiek grozie możecie zapomnieć.
Jak prezentuje się fabuła „Domu Cthulhu”? Oto przyjaciel samego autora, archeolog Thelred Gustaua, odnajduje przedziwny artefakt, którego pochodzenie zdaje się sięgać wielu milionów lat wstecz. Jest to skrzynka wypełniona tajemniczymi przedmiotami, w tym gęsto zapisanymi kartkami. Te ostatnie okazują się zawierać legendy opisujące dzieje ludzi zamieszkujących pradawny ląd Theem’hdra. Opowiadania, które składają się na „Dom Cthulhu”, to właśnie owe historie. Powiem szczerze, że wstęp książki mający swój „lovecraftowski” urok, choć niewątpliwie naiwny, nie zapowiadał następującej po nim katastrofy.
Opowiadania Lumleya bowiem to zwykłe, do bólu sztampowe fantasy.
Mamy więc klony Conana, czyli barbarzyńskich Wikingów (sic!), mamy przebiegłych czarnoksiężników, miotane niczym serie z kałasznikowa magiczne uroki, fantastyczne stwory i… No właśnie, Wielkich Przedwiecznych, którzy równie dobrze mogliby być smokami / demonami / „Tymi Złymi Ważniakami Co Się Ich Zawsze Spotyka Na Końcu Lochów” (niepotrzebne skreślić). Owo kosmiczne, niewyobrażalne i na swój sposób urzekające Zło, które stworzył Lovecraft, w historiach Lumleya ukazane zostało w sposób przyziemny, wręcz nieciekawy. Aż dziw bierze, że coś tak bluźnierczego i z założenia plugawego jak Mity dało się jeszcze sprofanować. A jednak.
Cthulhu zapewne przewraca się w grobie… Przepraszam – w R’lyeh.
Co ciekawe, opowieści same w sobie tragiczne nie są. Czyta się je w miarę płynnie, potrafią zainteresować i sporadycznie czymś czytelnika zaskoczyć. I być może moja frustracja nie byłaby tak wielka, gdyby:
- z książki usunięto Mity, a w ich miejsce wstawiono jakiekolwiek inne przerażające uosobienie Zła, ot choćby, Okrutnego Zaczarowanego Kapcia – i tak nikt by nie spostrzegł różnicy a spuścizna Samotnika nie doznałaby uszczerbku,
- opowieści spisane zostały językiem literackim a nie nieporadnym, topornym stylem, bardziej niż do pradawnych legend pasującym do Harlequina, tudzież innej Danielle Steel,
- nie pojawiały się „anegdotki” takie, jak scena walki, w której młody chłopak ot tak, znajduje w sobie „siłę dziesięciu mężczyzn” i ciska w przeciwnika złymi mumiami niczym „belami słomy”. To być może przejdzie w serialu „Power Rangers”, ale nie w opowiadaniu „mistrza grozy”,
- proporcja opowiadań, które zaskakują, do tych, których zakończenie średnio rozgarnięty Czytelnik jest w stanie przewidzieć już na początku, odwróciła się z jednego do dziewięciu na dziewięć do jednego,
- wreszcie gdyby książka nosiła inny, nie tak chwytliwy dla fanów Lovecrafta, tytuł i łatwiej byłoby uniknąć marketingowej pułapki.
Pozwolę sobie jeszcze odnieść się do tej ostatniej kwestii. Otóż uważam, że jeżeli komukolwiek owa książka mogłaby się spodobać, to najprawdopodobniej będzie to czytelnik, który jeszcze z Mitami się nie zetknął. Dla niego to zawyżam nieco ocenę „Domu Cthulhu”. Laik znajdzie bowiem w opowiadaniach Lumleya po prostu przeciętne, pozbawione polotu czytadła fantasy, które przy pewnej dozie dobrej woli będą w stanie zapewnić kilka godzin rozrywki. Ci zaś, którym fraza „Cthulhu fhtagn” nie jest obca, winni się dzieła Lumleya wystrzegać nie mniej niż oślizłych macek Shubb-Niggurath.
I na koniec jeszcze jedna konstatacja. Jeśli „Dom Cthulhu” w istocie jest „szczytowym osiągnięciem Lumleya”, jak stara się nas przekonać wydawca, to taki z niego „absolutny mistrz grozy’ jak ze wspomnianej Shubb-Niggurath Miss Polonia.
