„Trzęsienie ziemi”, zaliczane do dylogii indochińskiej, nie jest książką fantastyczno-naukową. Jeśli już trzeba ją w jakiś sposób zaklasyfikować, to znacznie trafniej byłoby określić ją mianem political fiction z elementami powieści sensacyjnej. Co zresztą wcale nie wpływa na obniżenie jej wartości. Wręcz przeciwnie – od dawna cenię Kira Bułyczowa jako autora dzieł nie(tylko)fantastycznych.
Trzęsie się nie tylko ziemia
[Kir Bułyczow „Trzęsienie ziemi” - recenzja]
„Trzęsienie ziemi”, zaliczane do dylogii indochińskiej, nie jest książką fantastyczno-naukową. Jeśli już trzeba ją w jakiś sposób zaklasyfikować, to znacznie trafniej byłoby określić ją mianem political fiction z elementami powieści sensacyjnej. Co zresztą wcale nie wpływa na obniżenie jej wartości. Wręcz przeciwnie – od dawna cenię Kira Bułyczowa jako autora dzieł nie(tylko)fantastycznych.
Kir Bułyczow
‹Trzęsienie ziemi›
A jednak stwierdzenie, że w „Trzęsieniu ziemi” nie ma żadnych elementów science fiction, byłoby pewnym nadużyciem… Jest bowiem jeden – znajdujące się w rękach radzieckich naukowców (akcja powieści rozgrywa się w czasach, gdy jeszcze istniało ZSRR) urządzenie, dzięki któremu mogą oni przewidywać trzęsienia ziemi. Nie dość, że są w stanie określić z największą precyzją, gdzie ono nastąpi, to na dodatek udaje im się podać dokładną godzinę kataklizmu. Ale to w końcu naukowcy z kraju przodującego proletariatu, bijący na głowę swoich kolegów po fachu, żyjących w „zgniłym kapitalizmie”. Co zresztą Bułyczow parokrotnie podkreśla. I czyni to z takim uporem, że w końcu przychodzi do głowy myśl: on tak na serio, czy też sobie podrwiwa? Obstawiam drugie rozwiązanie. Nie myślcie jednak, że cała powieść utrzymana jest w podobnie ironicznym tonie. Autor opowiadań guslarskich słynął wprawdzie z nieprzeciętnego kpiarstwa, ale w przypadku „Trzęsienia ziemi” zachował pełną powagę. I tym samym napisał książkę, którą bez większych wahań określić możemy jako społecznie zaangażowane political fiction. Czyta się ją z niemałym zainteresowaniem, choć nie sądzę, aby po latach ktoś miał ochotę sięgnąć po tę powieść jeszcze raz.
Akcję „Trzęsienia ziemi” Bułyczow umieścił w 1974 roku w Ligonie – fikcyjnym państwie wschodnioazjatyckim, w którym znawcy twórczości Rosjanina dopatrują się Birmy. Zapewne nie bez powodu. Pisarz bywał w tym kraju, fascynował się jego kulturą i tworząc nieistniejące w rzeczywistości państwo, na pewno wykorzystał wiele ze swoich doświadczeń. Sęk jednak w tym, że opisując Ligon, autor wspomniał, iż jednym z jego sąsiadów jest właśnie… Birma. Ot, taki mylny trop. Dla akcji powieści nie ma on jednak większego znaczenia. Mógł Frederick Forsyth na potrzeby „Psów wojny” stworzyć afrykańskie Zangaro, wolno było Bułyczowowi powołać do życia Ligon! To typowy kraj „trzeciego świata” – cywilizacyjnie zacofany, w którym co rusz dochodzi do wojskowych zamachów stanu. Junta rządzi twardą ręką, nie chcąc dopuścić do oderwania się od centrum górzystych regionów kraju, rządzonych de facto przez separatystycznie nastawionych książąt. Powieść zaczyna się w dniu kolejnego przewrotu, w wyniku którego do władzy dochodzi Tymczasowy Komitet Rewolucyjny z generałem brygady Szoswe na czele. Jest to jednak, sądząc z opisu, typowy przewrót pałacowy – krew nie leje się bowiem strumieniami na ulicach, nie słychać też o jakimkolwiek zbrojnym oporze w stolicy. Jednakże dla obcokrajowców to żadna przyjemność znaleźć się w takim właśnie momencie w całkowicie obcym sobie państwie. „Szczęście” to spotyka dwóch radzieckich geologów, specjalistów od prognozowania silnych trzęsień ziemi: profesora Otara Kotrikadze oraz jego współpracownika doktora Władimira Li, którzy przybywają do Ligonu, aby prowadzić badania nad spodziewanym w tym kraju kataklizmem. Jakby tego było mało, eksplorowanym przez nich regionem mają być obszary kontrolowane przez separatystów i grającego wyjątkowo dwuznaczną rolę księcia Urao Kao.
Z biegiem czasu przybyszów ze Związku Radzieckiego spotykają kolejne przykre niespodzianki – samolot, którym geologowie wraz z przydzielonym im do pomocy pracownikiem ambasady Jurijem Wspolnym lecą na miejsce badań, zostaje ostrzelany w górach i spada na ziemię. Cudem uratowani pasażerowie – wśród których są również eskortujący naukowców w imieniu nowych wojskowych władz major Tilwi Kumtaton oraz tajemniczy dyrektor Matur, chlubiący się szkolną jeszcze znajomością z księciem Kao – dostają się w sam środek dojrzewającego politycznego konfliktu. Bułyczow, jak na wytrawnego beletrystę przystało, bardzo wolno odsłania kolejne karty, pozwalając wcześniej snuć przeróżne przypuszczenia. Warto w tym miejscu wspomnieć o niecodziennej formie „Trzęsienia ziemi”, które autor pozszywał z misternie powiązanych ze sobą, występujących naprzemiennie relacji kilku głównych bohaterów powieści. Dzięki temu poznajemy wydarzenia z paru punktów widzenia; dane nam jest również poznać dogłębnie psychikę postaci: ich motywacje, obawy, nadzieje. Powstałe w ten sposób portrety głównych aktorów dramatu są niejednoznaczne – daleko im do czerni i bieli. Ta czytelnicza niepewność utrzymuje się praktycznie do samego końca, co uznać należy za jeden z największych walorów książki. Innym jest finezyjna intryga – tak ciekawa, że ostatecznie spycha na dalszy plan główny wątek powieści, a więc nadchodzące wielkimi krokami tytułowe trzęsienie ziemi. Możliwe jednak, że taki był właśnie zamiar Bułyczowa, który tym samym chciał zmusić czytelnika do poświęcenia całej uwagi śledzeniu wątku sensacyjnego.
Do poziomu „Psów wojny”, z którymi powieść Bułyczowa ma przynajmniej kilka wspólnych cech, jest daleko, ale też „Trzęsienie ziemi” miało być w autorskim zamierzeniu, jak sądzę, rozrywką nieco mniejszego kalibru. W takiej kategorii broni się zresztą doskonale. Wszystkiego jest tu bowiem po trochu: i sensacji, i zdrady, i melodramatu (tak, o wątku miłosnym Bułyczow także nie zapomniał) – i to w nieźle wyważonych proporcjach. Jeśli dodamy do tego jeszcze szczyptę egzotyki, koktajl okaże się całkiem smaczny. Czego zatem zabrakło? Przede wszystkim wyrazistszych bohaterów. Decydując się na potraktowanie na równi kilku podstawowych postaci, Bułyczow pozbawił czytelnika przyjemności płynącej z całkowitego utożsamienia się z jedną z nich, wejścia w jej skórę. Żal jest tym większy, że bohatera, który spokojnie udźwignąłby całą powieść, zdobywając przy tym niekwestionowaną sympatię czytelników, nie zabrakło. Kto to – zdradzić nie mogę! Choć nie ukrywam, że chętnie bym się dowiedział, czy Państwa odczucia okażą się zgodne z moimi…
