Groza z napędem hybrydowym [George R.R. Martin „Retrospektywa. Żeglarze nocy” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl George R.R. Martin w „Żeglarzach nocy”, drugim tomie autorskiej antologii „Retrospektywa”, ponownie dokonuje przeglądu swojego pisarskiego dorobku, tym razem skupiając się na latach 80., w których tworzył głównie horrory i współpracował z telewizją. Efektem jest zbiór opowiadań wzbudzający dość ambiwalentne uczucia, choć wciąż godny uwagi.
Groza z napędem hybrydowym [George R.R. Martin „Retrospektywa. Żeglarze nocy” - recenzja]George R.R. Martin w „Żeglarzach nocy”, drugim tomie autorskiej antologii „Retrospektywa”, ponownie dokonuje przeglądu swojego pisarskiego dorobku, tym razem skupiając się na latach 80., w których tworzył głównie horrory i współpracował z telewizją. Efektem jest zbiór opowiadań wzbudzający dość ambiwalentne uczucia, choć wciąż godny uwagi.
George R.R. Martin ‹Retrospektywa. Żeglarze nocy›Pierwszą część „Retrospektywy”, zatytułowaną „ Światło odległych gwiazd”, chwaliłem głównie za koncepcję antologii jako przedstawienia własnej drogi pisarskiej. Martin, dokonujący osobiście wyboru, postawił na różnorodność, nie uciekał od pisarskich wpadek i nie ograniczał się tylko do tekstów znanych, lubianych i nagradzanych. I rzeczywiście, pomysł okazał się na tyle nośny, że udźwignął nawet opowiadania marnej jakości i ogólne odczucia po przebrnięciu przez ponad 500-stronicową księgę pozostawały bardzo pozytywne. Lektura „Żeglarzy nocy” pozostawia natomiast pewien niedosyt. Lata 80. były czasem wielkiego boomu na horror, a ponieważ Martin nigdy nie unikał pisania tego, co jest akurat popularne 1), zanurzył się na pewien okres również w tym gatunku. Znajduje to odbicie w „Żeglarzach nocy” 2), gdyż – oprócz przygód Tufa, będących rasową space operą – właściwie każdy tekst ma w sobie jakieś elementy pozwalające sprzedać opowiadanie pod nośnym szyldem. Jest więc i poczucie osaczenia („Nie z tego świata”), i niesamowitość pojawiająca się w zupełnie zwyczajnej codzienności („Małpia kuracja” i „Człowiek w kształcie gruszki” ), są nawet zombie („Trupiarz”) i duchy (tytułowi „Żeglarze nocy”, „Pamiątka po Melody” i „Mniej uczęszczana droga”). Groza zdaje się więc dominować, ale w rzeczywistości horrorem większość opowiadań – poza kultowymi „Piasecznikami” – ciężko nazwać. Pod płaszczykiem horroru Martin próbuje bowiem moralizować („Mniej uczęszczana droga”) i komentować zwyczajne problemy zwykłych ludzi („Małpia kuracja”, „Człowiek…”, „Pamiątka…” i „Trupiarz”). 3) Bo, jak sam twierdzi, dobry horror mówi o „nadziei i rozpaczy”, o „nienawiści, żądzy i zazdrości”, o „wyobcowaniu i psychozie” czy wręcz o „ludzkim umyśle, ciele i duchu przeżywających stres i cierpienia, o ludzkim sercu pogrążonym w wiecznym konflikcie z samym sobą”. Jest to oczywiście trafna diagnoza ludzkich problemów i lęków, ale po lekturze tekstów podejmujących takie tematy raczej nikt nie będzie miał problemów z nocną wyprawą do toalety. Może więc słusznie, że wydawca nie zdecydował się umieścić na okładce – jak to było w przypadku pierwszego tomu „Retrospektywy” – tytułu odautorskiego wstępu, ale zdecydował się na opowiadanie. Nazwanie antologii „Hybrydy i horrory” byłoby równie mylące jak adnotacja „wybór najlepszych opowiadań”. Największym problem „Żeglarzy nocy” nie jest jednak uciekanie od horroru sensu stricte – bo to wręcz wychodzi niektórym opowiadaniom na dobre – ale skromna objętość i mała różnorodność. Choć książka ma blisko 600 stron, to blisko 1/3 zajmują scenariusze filmowe, których forma transkrypcji sprawia, że treściowo odpowiadają prozie pięciokrotnie krótszej. Co gorsza, teksty te nie zaskakują oryginalnością. „Mniej uczęszczana droga” to klasyczny odcinek „Strefy mroku”, z udanie budowaną atmosferą niepokoju na początku i końcowym twistem, pozwalającym widzom odetchnąć i przyjąć moralne pouczenie. „Nie z tego świata” natomiast to scenariusz pilotowego odcinka serialu o światach równoległych. Serialu na szczęście niezrealizowanego, bo sztampowe i przewidywalne aż do bólu połączenie „Piątego wymiaru” z „Gwiezdnymi wrotami” jest niestrawne już na poziomie scenariusza. 4) Największą zaletą (w przypadku „Nie z tego świata” jedyną) obu tekstów jest ich forma. Jeśli ktoś przysypiał na lekcjach języka polskiego, a na widok dramatów robiło mu się słabo, to może się zdziwić, że utwór składający się z samych dialogów i nielicznych didaskaliów potrafi zmaterializować się w wyobraźni nie gorzej niż tradycyjna, pełna opisów proza. Szkoda tylko, że akurat tych wizji Martina materializować raczej nie warto. Kolejna spora – ponad stustronicowa – część „Żeglarzy nocy” to opowiadanie tytułowe, czyli rozwlekła, bardzo długo zawiązująca akcję historia międzygwiezdnej podróży grupy specjalistów w poszukiwaniu mitycznych obcych. Obcość tymczasem pojawia się wśród nich, na samym statku, i zaczynają fruwać flaki. We wstępie Martin stwierdza, że chciał umieścić duchy w nietypowej scenerii i dodatkowo zbudować dla nich racjonalne wyjaśnienie godne fantastyki naukowej. Oczywiście nie wyszło, bo groza zracjonalizowana nie straszy, a siłą prozy Martina jest nastrój i oddziałująca na wyobraźnię tajemnica, a nie wyjaśnianie, jaka to siła sprawia, że bohaterów atakują kuchenne sztućce. Właściwie jedyną zaletą opowiadania jest działający na wyobraźnię pomysł rasy tajemniczych podróżników, którzy przez eony lecą ku krańcowi galaktyki – inne cywilizacje rodzą się i umierają, a Wolkryni wciąż podróżują. W tym – niestety pobocznym – wątku widać tradycyjne zalety Martina: liryczne opisy, klimat niesamowitości i tworzenie postaci owładniętych marzeniem-obsesją. Reszta to już zbyt rozciągnięta, naiwna fabuła, niewolna od deus ex machina, tworząca w ostatecznym rozrachunku najsłabszy – obok „Nie z tego świata” – tekst antologii. W sumie, razem ze scenariuszami telewizyjnymi, skutkuje to niepokojącą równością: trzy nie najlepsze opowiadania zajmują aż połowę objętości książki. Do tego niezbyt optymistycznego obrazu dołożyć należy niewielkie zróżnicowanie zbioru. Opowiadania o Havilandzie Tufie, choć dobre, to jak każdy spaceoperowy serial są bliźniaczo do siebie podobne i czy się ich zamieści w zbiorze jedno, czy dziesięć, nie wniosą wiele nowego do obrazu Martina jako pisarza. Z historii o potworach hodowanych do gladiatorskich walk („Bestia dla Norna”) oraz opowieści o planecie ewoluującej, błyskawicznie i nadspodziewanie precyzyjnie, w miejsce wrogie człowiekowi („Strażnicy”) spokojnie wystarczyłoby wybranie jednego tylko tekstu (raczej pierwszego, „Strażnicy” są trochę sztucznie rozciągnięci, choć pomysł jest całkiem dobry). Podobnie jest ze scenariuszami telewizyjnymi – choć różne tematycznie, skupiają uwagę przede wszystkim na formie, a tym samym w zupełności wystarczyłby jeden, by przedstawić tę część kariery pisarza. Poza tym książka podzielona jest tylko na trzy rozdziały – opowiadania o Tufie, scenariusze oraz cała reszta pod nazwą „Hybrydy i horrory”. Oznacza to tylko trzy odautorskie introdukcje, które były bodaj największą zaletą „Światła odległych gwiazd”. To ubóstwo boli tym bardziej, że dwie z nich są średnio interesujące. „Próbka Tufa” to refleksje na temat cykli – które udało się ukończyć, a których nie – krótkie i bez myśli przewodniej. Natomiast „Syrenia pieśń Hollywood”, choć tytuł sugeruje spowiadanie się z koniunkturalizmu i ulegania modzie, skupia się na kronikarskim odnotowywaniu poszczególnych etapów powstawania obu seriali. Rzecz tyle interesująca – ze względu na uświadomienie, jak wygląda(ła) produkcja seriali w Hollywood – co w pewnym momencie zwyczajnie nużąca. Właściwie tylko w „Hybrydach i horrorach” Martin próbuje ogólnych rozważań na temat siły wyobraźni, pisarstwa, wyboru tematów, wad i zalet gatunku – czyli tego wszystkiego, co było siłą „Światła odległych gwiazd”. „Hybrydy i horrory”, pomijając kiepskich „Żeglarzy nocy”, są też najlepszą częścią zbioru, w jakimś stopniu rekompensującą niedostatki pozostałych rozdziałów. Znakomitych „Piaseczników” przedstawiać chyba nikomu nie trzeba, może warto tylko przestrzec tych, którzy jeszcze nie czytali, że lęk przed insektami jest pewnym przeciwwskazaniem do lektury. Równie dobra jest „Małpia kuracja” – „humorystyczna makabreska” o człowieku, który bardzo chciał schudnąć. Imponuje przede wszystkim umiejętność wyciągania grozy z prozaicznych zdarzeń i ciekawe opowiadanie o zupełnie zwyczajnych problemach, i to w taki sposób, że właściwie ciężko się z bohaterem nie identyfikować. Z podobnym w nastroju „Człowiekiem w kształcie gruszki” – opowiadaniem nagrodzonym World Fantasy Award, choć nieznacznie słabszym z powodu rozmytego zakończenia – „Małpia kuracja” tworzy duet będący największym i jednocześnie najmilszym zaskoczeniem antologii. Również „Pamiątka po Melody” ma w sobie sporo wątków obyczajowych i też jest tekstem bardzo dobrym; szkoda tylko, że w końcówce zamiast w stronę obserwacji natury ludzkiej, Martin poszedł w kierunku duchów. Rozdział uzupełnia „Trupiarz” – dość wulgarne początkowo opowiadanie o operatorach trupów (a właściwie żywych ludzi pozbawionych woli), zamienia się w liryczną historię o poszukiwaniu miłości, podobną w swym melodramatyzmie do „Drugiego rodzaju samotności”. Rzecz raczej sztampowa z bardzo przewidywalnym zakończeniem, ale znów ujawnia się tu niesamowity kunszt Martina w opisywaniu zwyczajnych, właściwych każdemu człowiekowi emocji. Siłami równoważącymi niewysoki przeciętny poziom opowiadań pierwszej „Retrospektywy” były pomysł, różnorodność i – przede wszystkim – komentarze George’a R.R. Martina na temat własnej pisarskiej ewolucji i tworzenia literatury w ogóle. W „Żeglarzach nocy” jest raczej odwrotnie. Różnorodność niewielka, wstępy już nie tak ciekawe, więc pozostaje jedynie cieszyć się poziomem niektórych opowiadań. Przede wszystkim nietypowymi „Małpią kuracją” i „Człowiekiem w kształcie gruszki”, ale też klasycznymi, znanymi w Polsce od dawna „Piasecznikami” i przygodami Tufa. I choć całość nie porywa jak „Światło odległych gwiazd” (brak efektu świeżości?), wciąż jest to antologia warta zainteresowania, szczególnie dla zagorzałych fanów Martina. No chyba że ktoś jakimś cudem nie czytał „Piaseczników” – wtedy jest to lektura obowiązkowa.  P.S. Podobnie jak w kilku innych przypadkach (np. trylogia „ Świt Nocy” Petera F. Hamiltona, która w polskim wydaniu rozrosła się do siedmiu tomów), znów kontrowersje budzi ukierunkowana na zysk polityka wydawnicza Zyska i s-ki. Oczywiście, „Retrospektywa” wydana w jednym tomie musiałaby kosztować nie więcej niż 70-80 zł (i to zakładając, że zbiorcze wydanie byłoby naprawdę eleganckie i obszerniejsze niż np. „ Lód” Dukaja – wyższa cena dla beletrystyki byłaby już chyba zbyt ryzykowna na polskim rynku), a więc sporo mniej niż 3 x 35 zł. Jednak przynajmniej byłby to zbiór ciekawy ze względu na swoją przekrojową zawartość, sporą ilość dobrych opowiadań i – przede wszystkim – pomysł. „Retrospektywa” aż się prosi o wydanie w twardej oprawie, z ładną okładką ( na przykład taką), uzupełniona o porządny biogram, a przede wszystkim bibliografię (spis treści nie zawiera ani dat, ani tytułów oryginalnych – aby chronologicznie poukładać opowiadania, trzeba się przedzierać przez chaotyczne miejscami wypowiedzi Martina). A tak nie dość, że brzydko, że z błędami (do znanych z poprzedniej części literówek i błędów tłumacza dochodzą jeszcze zaniechania, np. brak wytłumaczenia, dlaczego właściwie Horror and Occult Writers League jest nazwą pretensjonalną ze względu na akronim), to jeszcze poszczególne tomy wyraźnie różnią się poziomem.
1) Jeśli chodzi o dobór tematu czy gatunku, to właściwie cały drugi tom mógłby się nazywać jak rozdział z pierwszej „Retrospektywy” traktujący o pisaniu zarobkowym – „Paskudny zawodowiec”. Każdy z rozdziałów „Żeglarzy nocy” jest bowiem historią koniunkturalnego ulegania modzie. „Hybrydy i horrory” to eksplorowanie poletka grozy (jak mówi sam autor, „horror w latach 80. padł ofiarą nadprodukcji”), „Próbka Tufa” to wstrzelenie się w modną tematykę ekologiczną („był rok 1975 i słowo »ekologia« było na ustach wszystkich”), a „Syrenia pieśń Hollywood” to skorzystanie z okazji, by na swoim talencie do wymyślania nieprawdziwych historii zacząć naprawdę zarabiać („w Los Angeles w dwa tygodnie zarabiałem tyle forsy, ile otrzymałbym za rok pracy nad książką”).
2) Trochę dziwi brak w „horrorach” dobrej i będącej chyba najbardziej klasycznym horrorem w dorobku Martina mikropowieści o wilkołakach „Obrót skórą”, ale na szczęście znajdzie się ona w tomie trzecim „Retrospektywy”. Jeśli chodzi o braki, to szkoda też, że nie ma znakomitej „Planety burz” (i, niestety, w trzeciej części również jej nie będzie), wspomnianej tylko we wstępie do opowiadań o Tufie – a przecież aż się prosi, aby jako urozmaicenie i drugi przykład na udane stworzenie serii („Przystań wiatrów” – powieść osadzona w świecie „Planety burz” – jest, podobnie jak „Tuf Wędrowiec”, książką złożoną z opowiadań wzbogaconych o spinające wszystko prolog i zakończenie) zastąpić nią jedno z opowiadań o kupcu udającym inżyniera-ekologa.
4) Zasadniczo cały tekst składa się z wyeksploatowanych aż do nieprzyzwoitości chwytów i scen w rodzaju: zabójcy z innego świata, o „oczach łowców, zimnych jak lód”, „ubrani w czarne mundury ze srebrnym obszyciem”, „wyłaniają się z ciemności” (elektryczność oczywiście wysiada), a zwykli ludzie otwierają gęby ze zdziwienia i „wolą nie wiedzieć, co to było”. Natomiast podobieństwo do popularnych seriali o przenoszeniu się między światami nie oznacza wtórności – to Martin był pierwszy. Plotka głosi wręcz, że „Piąty wymiar”, którego twórca miał podobno starać się o posadę scenarzysty przy „Nie z tego świata”, był wzorowany bezpośrednio na koncepcie Martina (sięgającym jeszcze czasów „Pieśni samotności Larena Dorra”).
|