Muszę przyznać, że Eugeniusz Dębski perfekcyjnie wybrał tytuł dla powieści „Hell-P”. Nie dlatego, że wybitnie pasuje do treści, lecz dlatego, że lektura tej książki jest jak zsyłka do piekieł, podczas której czytelnik nieprzerwanie wzywa pomocy
Agent, władca grabi
[Eugeniusz Dębski „Hell-P” - recenzja]
Muszę przyznać, że Eugeniusz Dębski perfekcyjnie wybrał tytuł dla powieści „Hell-P”. Nie dlatego, że wybitnie pasuje do treści, lecz dlatego, że lektura tej książki jest jak zsyłka do piekieł, podczas której czytelnik nieprzerwanie wzywa pomocy
Opowieść rozgrywa się we współczesnej Polsce, gdzie w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrudniony jest Kamil Stochard. Akcja zawiązuje się w momencie, gdy zostaje on oddelegowany do nowej sprawy: ma wspomóc amerykańskiego wysłannika o polskich korzeniach w rozwikłaniu tajemniczej intrygi. Jednak już po kilku stronach czytelnik przekonuje się, że intryga nie jest ani tajemnicza, ani wciągająca, a wszystkie karty od początku są wyłożone na stół. Okazuje się, że agent ze Stanów Zjednoczonych jest ekstermanem, czyli mistrzem zabijania nieludzkich przeciwników. A adwersarze to niebanalni. Cała konstrukcja świata opiera się na założeniu, że znany z prozy Lovecrafta Cthulhu istnieje i spoczywa uśpiony na dnie oceanu. Jego potworne sny „zapładniają” mózgi niektórych biednych i schorowanych ludzi, co przekształca ich w krwiożercze guimony. To właśnie one są głównymi przeciwnikami bohaterów. Dzięki agentowi Jerry′emu, bo tak ma na imię wysłannik USA, Stochard nauczy się rozpoznawać i eksterminować przeciwników.
„Hell-P” nie oferuje nic nowego. Autor opiera się na mitologii Cthulhu, by do swojej powieści przyciągnąć czytelników, lecz wielbiciele prozy Samotnika z Providence powinni omijać tę książkę szerokim łukiem. Dębski nie próbuje naśladować stylu Lovecrafta, a jedynie zadowala się wygodnym i wybiórczym żonglowaniem motywami z jego dzieł. Guimonów jest oczywiście 666, zaś ekstermanów jedynie czterech. Sam bohater, wysłuchawszy rewelacji o przyczynach takiej liczebności przeciwników po obu stronach barykady, komentuje wszystko słowami: „To takie… tandetne”. W ten sposób Dębski próbuje jak może zminimalizować sztuczność, jaka zieje z kart powieści, ale niektórych pomysłów nie da się uratować. Fabuła przypomina zlepek scen wyciętych z którejś odsłony „Blade’a”. Bohaterowie jeżdżą z miejsca na miejsce i wybijają stetryczałych staruszków oraz dzieci, zamienionych w mordercze guimony. Ponieważ główny wątek praktycznie nie istnieje, czytelnik wciąż zastanawia się do czego właściwie zmierza autor? I tu „zaskoczenie”: Dębski nie zmierza do niczego. Sceny mordów przeplatają się z długimi dyskusjami na temat pracy ekstermanów, a Stochard kilkakrotnie pyta, dlaczego nikt nie próbował zorganizować szkoleń dla większej liczby agentów, by wykończyć wszystkie poczwary. Główny bohater wykazuje się przy tym niebiańską cierpliwością i piekielną tępotą – spokojnie wysłuchuje kilka razy tych samych odpowiedzi, a po zabiciu kolejnych guimonów ponownie pyta o to samo. Trudno pozbyć się wrażenia, że Dębski tyle razy magluje ten sam temat, byle tylko dla przyzwoitości dowlec się do 300 stron.
Na szczęście Stochard, w sposób niezamierzony przez autora, nie jest postacią zupełnie obojętną czytelnikowi – swoim zachowaniem wywołuje bowiem szczery uśmiech politowania. Pracuje w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a ma mentalność małolata i cieszy się jak dziecko, gdy dostaje od Jerry’ego pistolet Desert Eagle. Na domiar złego prezent nazywa „Gnatem”. Poza tym jedną z ciekawszych zdolności bohatera jest walka… grabiami, które posłużyły mu do spacyfikowania kilku rosłych ochroniarzy i rozbiciu dwóch kamer. Stochard jest przy tym gejem – co autor opisał dość ciekawie, ale wszystko pogrzebał na końcu powieści. Gdy Jerry wyznaje, że nie żałuje spędzonej z głównym bohaterem upojnej nocy, śmiech zamiera na ustach czytelnika.
Jedną z rozrywek pary agentów jest opowiadanie dowcipów. Bohaterowie zaśmiewają się do rozpuku, a odbiorca zastanawia się, co jeszcze wymyśli autor, by powiększyć objętość powieści. Dębski nie zawodzi i wplata w narrację wątki polityczne. Stochard komentuje wyborcze hasła oraz zarysowuje swój stosunek do różnych partii i Radia Maryja, po czym powtarza ten wywód jeszcze kilka razy przy różnych okazjach. Po co autor zastosował tak zniechęcający zapychacz? „Hell-P” to ewidentnie powieść rozrywkowa skierowana do młodszego odbiorcy – tym bardziej trudno pojąć, dlaczego Dębski nasycił ją tyloma politycznymi komentarzami. Jeśli chciał zniechęcić czytelnika, udało mu się doskonale.
Zdecydowanie najgorszym elementem powieści „Hell-P” są dialogi. Kiedy postaci nie puszczają pary z gęby, książkę czyta się niemal bezboleśnie, lecz gdy tylko Dębski dopuszcza kogoś do głosu, uszy więdną i chce się płakać. Oto wypowiedź zwierzchnika Stocharda, która najbardziej chwyciła mnie za wątrobę: „Kamil, kurwa, spuszczam się na twoją inteligencję i twoje wyczucie. Jesteś leniwy jak jebany jebaka kocur i masz niuch na śmietanę i skąd nadlatuje mokra ścierka. Zrób temu gostkowi loda, niech wyjedzie zaspokojony po uszy, a nie pożałujesz.” To niestety reprezentatywny fragment.
Dębski ustami bohatera stwierdza, że proza
Lovecrafta jest napisana „dość archaicznie”, a otwarcie nabija się z „
Szelmostw niegrzecznej dziewczynki” Llosy. Jakość powieści „Hell-P” dowodzi, że autor mógłby się wiele nauczyć od wyszydzanych przez siebie literatów. Co więcej, Dębski za pomocą komentarzy Stocharda stara się przekonać czytelnika, że Wrocław jest stolicą polskiej fantastyki, i ta zaściankowość autora jest jednym z niewielu humorystycznych akcentów książki. Poza tym „Hell-P” to wielkie nieporozumienie.
