Sam Ligon to za mało… [Kir Bułyczow „Nadzy ludzie” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl To nie jest dobra wiadomość dla smakoszy twórczości Kira Bułyczowa. „Nadzy ludzie” – druga część dylogii indochińskiej i jednocześnie ostatnia pozycja z Solarisowej edycji „Dzieł wybranych” mistrza – to chyba najgorsza powieść Rosjanina, jaka ukazała się w naszym kraju. Zabrakło w niej prawie wszystkiego, z czego Bułyczow dotychczas słynął – interesującej fabuły, pełnokrwistych bohaterów, a nawet inteligentnego humoru.
Sam Ligon to za mało… [Kir Bułyczow „Nadzy ludzie” - recenzja]To nie jest dobra wiadomość dla smakoszy twórczości Kira Bułyczowa. „Nadzy ludzie” – druga część dylogii indochińskiej i jednocześnie ostatnia pozycja z Solarisowej edycji „Dzieł wybranych” mistrza – to chyba najgorsza powieść Rosjanina, jaka ukazała się w naszym kraju. Zabrakło w niej prawie wszystkiego, z czego Bułyczow dotychczas słynął – interesującej fabuły, pełnokrwistych bohaterów, a nawet inteligentnego humoru.
Kir Bułyczow ‹Nadzy ludzie›„Trzęsienie ziemi”, którego akcję Kir Bułyczow umieścił w 1974 roku w fikcyjnym wschodnioazjatyckim Ligonie (będącym literackim portretem doskonale znanej pisarzowi Birmy), nie było może dziełem porywającym, ale na pewno dającym przyzwoitą rozrywkę na kilka wieczorów. Z „Nagimi ludźmi” jest zupełnie inaczej – powieść jest krótka i nudna. Akcja ciągnie się jak flaki z olejem, a czytelnikowi co rusz towarzyszy następująca myśl: „Jak bardzo ten biedny autor musiał męczyć się, pisząc taki gniot!” lub też: „Coś takiego to nawet ja mógłbym napisać, gdyby tylko zechciało mi się siąść do klawiatury”. Co gorsza, ten drugi koncept wcale nie jest tak fantastyczny, jak mogłoby się wydawać. „Nadzy ludzie” opierają się bowiem na jednym, niezbyt zresztą oryginalnym pomyśle, którego potencjał autor pogrzebał już mniej więcej w jednej trzeciej książki, nie bardzo zapewne wiedząc, do jakich wniosków chciałby w finale opowieści czytelnika skłonić. Niestety, zamiast okroić rzecz całą do rozmiarów opowiadania i zrezygnować z dalszego nadmuchiwania tekstu prowadzącymi donikąd przemyśleniami, postanowił korzystając z jednego tylko dźwięku skomponować operę. A taka sztuka nie udałaby się nawet Mozartowi. Akcja drugiej odsłony dylogii indochińskiej rozgrywa się dwa lata po wydarzeniach opisanych w „Trzęsieniu ziemi”. W międzyczasie upadł dyktatorski rząd brygadiera (potem mianowanego feldmarszałkiem) Szoswe, a władzę przejęła koalicja – można się tylko domyślać, że już w pełni demokratyczna – na czele której stanął niejaki Jah Wosenwoka. Zmiana władzy spowodowała większe otwarcie na świat, którego jednym z efektów stało się zorganizowanie właśnie w Ligonie międzynarodowej konferencji w sprawie plemion pierwotnych. Los sprawił, że w jej trakcie do stolicy państwa dotarła informacja o tym, że w dżungli u źródeł rzeki Prui ligońscy żołnierze odnaleźli nieznane wcześniej… pierwotne plemię. Skąd to przekonanie? Odpowiedź wydaje się prosta – skoro nie posługują się ogniem ani nie noszą odzieży, nie mogą należeć do tytanów intelektu. Naukowcy przyjmują oczywiście te doniesienia z typowym dla siebie sceptycyzmem; wśród wątpiących jest również pracownik radzieckiej ambasady w Ligonie – jeden z głównych bohaterów „Trzęsienia ziemi” – Jurij Sidorowicz Wspolny. I pewnie nikt by go nie przekonał, że informacja ta nie jest dziennikarską kaczką, gdyby owego plemienia na własne oczy nie widział major Tilwi Kumtaton – oficer armii ligońskiej, którego Wspolny cenił i któremu ufał. Tylko z tego powodu dał się też namówić na ekspedycję naukową do doliny Githam, gdzie żołnierze natknęli się na nagich dzikusów. Co ciekawe, w grupie uczonych Bułyczow umieścił bohaterkę rodem z Wrocławia, młodą i piękną Anitę Kraszewską. (Czyżby był to gest dobrej woli wobec polskich czytelników, którzy właśnie w drugiej połowie lat 70. odkryli na dobre urok prozy Rosjanina?) Na pokładzie samolotu lecącego do źródeł Prui pojawi się jeszcze jeden, poza majorem Kumtatonem, znajomy Wspolnego – tajemniczy dyrektor Matur, postać tyleż odrażająca, co budząca wyrastającą z politowania sympatię. Zawiązanie akcji nie wydaje się jeszcze ani takie złe, ani banalne. Cóż z tego jednak, skoro od samego początku – dzięki informacji umieszczonej przez wydawcę na okładce – wiemy, że pierwotne plemię to nie są wcale zapomniani przez cywilizowany świat potomkowie Adama i Ewy, ale przybysze z kosmosu, którzy wylądowali na Ziemi, ratując się przed katastrofą swojego statku kosmicznego. Jeden znak zapytania został już w ten sposób zlikwidowany. Problem jednak w tym, że innych nie było. Bo jeśli od samego początku, jeszcze przed przeczytaniem pierwszego zdania powieści, wiemy, kim są stanowiący tajemnicę tytułowi „nadzy ludzie” – to po kiego diabła mamy czytać dalej?… Inna sprawa, że i sam Bułyczow dość szybko zagadkę plemienia wyjaśnił. Chcąc jednak ratować powieść, postanowił wprowadzić kolejny wątek. W ten sposób pragnął skonfrontować czystość przybyszów, zupełnie nieznających ziemskich realiów, z typowo ludzkimi cechami, wśród których na czołowe miejsca wysunęły się chciwość i żądza władzy. To mógł być bardzo ciekawy zabieg socjologiczny, ale pisarz niestety nie udźwignął tematu. Tkwiący w myśli przewodniej Bułyczowa potencjał – który można by w skrócie zatytułować: „Jak rodzi się totalitaryzm” – został przezeń sprowadzony nawet nie tyle do przypowieści, ile do anegdoty wyczytanej zapewne w tamtym czasie w prasie 1). A szkoda, bo gdyby autor od początku zdecydował się, czy chce stworzyć kolejną w swoim dorobku fantastycznonaukową groteskę, czy też poważne dzieło psychologiczno-socjologiczne – powieść zapewne dałoby się uratować. Tymczasem zgubiło ją właśnie autorskie niezdecydowanie. „Nadzy ludzie” przypominają popłuczyny po „Trzęsieniu ziemi”. Oba dzieła nie mają zresztą ze sobą, wbrew pozorom, zbyt wiele wspólnego. Tak naprawdę – to tylko miejsce akcji, czyli Ligon. Trzech bohaterów, pojawiających się na kartach obu książek, mogłoby w drugiej z nich wcale nie być. Wspolnego w roli narratora mógłby bowiem zastąpić ktokolwiek inny. Natomiast pojawienie się majora Kumtatona oraz dyrektora Matura – które rodziło pewne nadzieje, bo były to najbardziej wyraziste postacie w „Trzęsieniu ziemi” – w dalszej części „Nagich ludzi” zamieniło się w niesmaczny żart. Bułyczow nie bardzo chyba wiedział, co z nimi zrobić. O ile jeszcze Matura jakoś zagospodarował, Kumtaton, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca w wymyślonej przez pisarza fabule, zupełnie wymknął mu się spod kontroli i, mówiąc symbolicznie, odmówił współpracy. Jeszcze do niedawna, gdy amerykańscy reżyserzy bądź scenarzyści nie chcieli przyznać się do nakręconego przez siebie filmu, mogli posłużyć się pseudonimem Alan Smithee. Szkoda, że prawo takie nie przysługuje bohaterom literackim; ligoński major zapewne chętnie by z niego skorzystał… Ocena powieści byłaby jeszcze niższa, gdyby nie obecna na jej kartach piękna Anita. Za propolskie ciągotki należy się przecież Bułyczowowi odrobina sympatii.  1) Jeszcze w latach 90. XX wieku gazety donosiły, że w dżungli państw wschodnioazjatyckich odnajdywano japońskich żołnierzy z czasów II wojny światowej, którzy nie mieli pojęcia, że konflikt ten się zakończył, i wciąż gotowi byli oddać życie za ojczyznę i cesarza.
|