…ale nie w tym sensie, co myślicie. Po prostu potrafię sobie wyobrazić wiele lepszych sposobów na wydanie pieniędzy niż zakup w celu lektury „Smykałki do wojny” Jacka McDevitta. Wiele gorszych zresztą też.
Rejs do przyszłości, czyli Pana książka pozbawiła mnie posiłku
[Jack McDevitt „Smykałka do wojny” - recenzja]
…ale nie w tym sensie, co myślicie. Po prostu potrafię sobie wyobrazić wiele lepszych sposobów na wydanie pieniędzy niż zakup w celu lektury „Smykałki do wojny” Jacka McDevitta. Wiele gorszych zresztą też.
Jack McDevitt
‹Smykałka do wojny›
Akcja powieści osadzona jest – jak wydedukować można z kilku rozrzuconych w treści dat – dziewięć tysięcy lat w przyszłości. Ludzkość zasiedliła sporo planet, napotkała także jedną rasę Obcych – Aszijurów, z którymi toczyła wojnę. Konflikt jest już zakończony, ale stosunki z Obcymi są nadal napięte. W walkach szczególnie odznaczył się Christopher Sim, uważany obecnie za bohatera i zbawcę ludzkości. Jednak wokół jego osoby i działań krążą także pogłoski, że może nie wszystko było tak świetlane i heroiczne. Gabriel Benedict, archeolog, fascynował się osobą Sima, a zwłaszcza niejasnymi plotkami o ciemnych stronach jego aktywności. Gdy wskutek katastrofy statku nadprzestrzennego Gabriel ginie, jego spadkobierca i siostrzeniec – Alex – musi przejąć nie tylko majątek, ale i prywatne śledztwo wuja. Młodszy Benedict zaczyna grzebać w przeszłości, przez co naraża się na odwet tych, dla których wojenna przeszłość nie jest bynajmniej martwa.
Pierwszy zarzut – poza faktem, że Alex jest handlarzem antykami, nie wiemy o nim praktycznie nic. Jest on narratorem powieści, a mimo to nie mamy z nim kontaktu, jest praktycznie niewidzialny i anonimowy w sensie osobowości. Rzucany od wydarzenia do wydarzenia, z planety na planetę, jako człowiek jest przezroczysty. Nie ma w sobie nic z
księcia Corwina,
Paula Atrydy,
aristosa Gabriela czy choćby
bezimiennego ojca z „Drogi” MacCarthy’ego. O tym ostatnim wiemy przecież równie mało, a jednak dzięki swoim działaniom i reakcjom nie jest on bezbarwny, możemy go zapamiętać i przejąć się jego losem. Tymczasem sposób (nie)opisania głównego bohatera „Smykałki…” bardzo utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, utożsamienie się z nim czy choćby nabranie do niego jakichkolwiek uczuć. A to przecież dopiero pierwszy tom cyklu! To właśnie teraz powinniśmy poznać i polubić protagonistę.
Po drugie, moje wątpliwości wzbudzał świat przedstawiony. Są zmiany – oczywiście, skoro mamy loty nadprzestrzenne, wszechzmysłowe wirtualne prezentacje i obcych – ale poza tym w ogóle nie można odczuć, że akcja powieści jest umiejscowiona dziewięć tysięcy lat w przód. Dziewięć tysięcy lat! To prawie dwa razy więcej czasu niż dzieli naszą epokę od czasów budowy piramid i o trzy tysiące lat więcej niż jesteśmy oddaleni od początków cywilizacji Sumeru! A jednak w powieści czas jakby zatrzymał się w biegu: bohaterowie noszą amerykańskie imiona (Alex, Gabriel, Christopher), o różnicach językowych między planetami są jedynie bagatelizujące napomknienia, opisy cywilizacji i kultur ludzkich robią wrażenie pochodzących z dzisiejszej Ziemi: adwokaci, biura podróży, kampusy uniwersyteckie, klasztory… W dodatku starożytny już dziś język starogrecki wydaje się nadal być ważnym elementem edukacji uniwersyteckiej – jak inaczej wytłumaczyć fakt, że włada nim Christopher Sim oraz Alex Benedict (chociaż jego po części tłumaczyć może wykonywany zawód)?
Czasem wydaje się wręcz, że technologia przyszłości cofnęła się w stosunku do dzisiejszej. Bohater, chcąc poznać treść jednej z poszukiwanych pozycji bibliotecznych mogących rzucić światło na dzieje Sima, LECI na planetę, gdzie dzieło to się znajduje. I to przy powtarzanych zapewnieniach, że podróże międzygwiezdne są niebezpieczne, kosztowne i długotrwałe. Szczerze mówiąc, tego międzygwiezdnego dystansu w ogóle w książce nie czuć, zupełnie jak w jakiejś space operze, która ma fizykę bardzo głęboko w poważaniu. Rozumna sztuczna inteligencja występuje w postaci „osobowości” domu Gabriela, ma ona być jednak mniej rozwinięta niż sieci komercyjne czy urzędowe. Tymczasem napotykane przez Aleksa inne AI sprawiają wrażenie idiotów niewiele lepszych od wirtualnej pomocnicy sieci IKEA. Testu Turinga, według mnie, nie przeszłaby żadna z nich.
W sumie przedstawione realia przypominają uniwersum
Takeshiego Kovacsa – jednak akcja powieści
Richarda Morgana dzieje się zaledwie kilkaset lat po naszych czasach. Po co autor umieścił akcję aż tak daleko w przyszłości? Z powieści nie można tego wywnioskować – bo przecież chyba nie tylko po to, żeby Gabriel, będący archeologiem, mógł zabrać siostrzeńca na wykopaliska pierwszej zasiedlonej przez ludzi planety Bety Centaura – z czego nic dla fabuły nie wynika. Z takiego manewru autora powstały jedynie wątpliwości.
Fabuła powieści to właściwie zapis prowadzonego przez Aleksa śledztwa. Z tej racji momenty akcji są rzadkie, a Alex mozolnie stara się odkryć prawdę. Jednak nie mogę z czystym sumieniem nazwać tego trudu rozwiązywaniem „intelektualnej łamigłówki”, jest to właśnie mozół – także dla czytelnika. W niczym nie przypomina chociażby ciekawych odkryć, serwowanych w dobrym stylu przez wspomnianego już Richarda Morgana w cyklu o Kovacsu.
No właśnie, styl. Otóż… praktycznie go nie ma. Suchy, bezbarwny sposób prowadzenia narracji, metafory na wymarciu, nic, co wyróżniałoby autora spośród innych. Stwierdzenie faktu, hipoteza, krótki opis, dialog. Aż się chce wyjść z kina. Ale niechęć do odkładania zaczętej książki trzyma w fotelu.
A mogło być o wiele lepiej, wszak fragmenty ciekawej wizji istnieją w tej powieści. Tajemnicze nowatorskie bronie, interesujący telepatyczni obcy, pachnące kadzidłem katolickie klasztory, sekrety wojenne i nie-tak-szlachetni wojownicy, liczne odwiedzane światy, nawet zagadkowe kobiety. Może to wszystko „zagra” w kolejnych tomach. Nie jestem jednak pewien, czy będę chętny do sprawdzenia tego optymistycznego założenia. A za cenę tej książki można nabyć ze dwa powiększone zestawy w restauracji złotych łuków. Może nawet na Happy Meala jeszcze starczy.
