Redakcja „Esensji” zaprasza do pierwszego z kwartalnych przeglądów książek. Znajdziecie w nim krótkie opinie naszych recenzenów o 34 tytułach wydanych w ciągu ostatniego roku.
Esensja czyta: III kwartał 2008
[ - recenzja]
Redakcja „Esensji” zaprasza do pierwszego z kwartalnych przeglądów książek. Znajdziecie w nim krótkie opinie naszych recenzenów o 34 tytułach wydanych w ciągu ostatniego roku.
Zapomniany przez świat zakątek Afryki, wstrząsany okropieństwami nieporównanie gorszymi niż w innych punktach zapalnych naszego globu, o których mówi się często i głośno. Dobrze, że ktoś powiedział też o Sierra Leone i dramacie tamtejszych dzieci. Tym samym chciałoby się powiedzieć, że to książka ważna i otwierająca oczy. Ale się nie da. Ważna może i jest, bo wskazująca problem, ale ciężko nazwać coś tak miałkiego „otwierającym oczy”. Zamiast wstrząsnąć, poruszyć, „Wspomnienia…” zaledwie informują, że było… źle. Tyle to wiemy z encyklopedii. A autor zamiast uczynić ten koszmar bardziej realnym i przejmującym, skupia się na opisie banalnych czynności, jakimi zajmował się z przyjaciółmi w trakcie swojego exodusu. W efekcie powstała książka nużąca, a co gorsza, pozostawiająca odbiorcę zupełnie obojętnym. A przy takim temacie to największy grzech.
Jedna z najlepszych powieści roku 2008, a w kategorii „optymistyczna rozrywka” chyba w ogóle książka najlepsza (piszę „chyba”, bo do końca roku pozostało jeszcze parę miesięcy). Barwny język, niewymuszony humor oraz bohaterka, którą od razu można polubić, to główne zalety „wiedźmy.com.pl”. A fabuła? Cóż, malkontenci mogą narzekać, że nieco przewidywalna, ale przecież to nie kryminał – tu nie chodzi o to, żeby bawiąc się w Sherlocka Holmesa, zgadnąć zakończenie, tylko o to, aby dać się wciągnąć w akcję, pośmiać i zarazem wzruszyć losami współczesnej kobiety, maniaczki internetowej, która zrządzeniem losu dostaje w spadku stary, wiejski dom (nawiedzony, a jakże), a wraz z nim posadę… miejscowej czarownicy. Sprawdza się doskonale jako odtrutka po przeczytaniu takiej czy innej Strasznie Ponurej i Okropnie Krwawej powieści, na które chyba ostatnio panuje moda.
Ta książka pojawia się w Polsce po ponad 30 latach od daty pierwodruku, ale w przypadku opowieści o wielkich odkryciach geograficznych i morskich przygodach nie ma to przecież znaczenia. Zarówno historie wypraw Magellana, Kolumba, jak i dramatyczną i przerażającą historię tratwy „Meduzy” czyta się z zapartym tchem, niezależnie od tego, ile już na te tematy wcześniej wiedzieliśmy. Blond ma ciekawy sposób na snucie swych opowieści – nie robi tego chronologicznie, lecz omawia… akwen po akwenie. Mamy dzięki temu niezłe utrzymanie napięcia, gdy Magellan opuszcza Atlantyk, a na kontynuację opowieści musimy czekać… kilkadziesiąt stron, gdy pojawi się rozdział o Pacyfiku. Mam tylko zastrzeżenie co do kolejności – po przygodach na oceanach historia podboju Morza Śródziemnego nie robi już zbytniego wrażenia…
Świetny miks urban fantasy i czarnego kryminału, doprawiony do tego odrobiną grozy. Jest tu wszystko, czego wielbiciele podobnych klimatów mogą oczekiwać. A więc świat, w którym obok żywych ludzi egzystują umarli, a także zombie i różne inne fantastyczno-demoniczne stwory, tajemnica związana ze śmiercią pewnej dziewczyny, śledztwo, atmosfera narastającego zagrożenia i piękne, niebezpieczne kobiety (no dobrze, w warunkach fantasy to nie zawsze są kobiety). I jest też humor, mocno chandlerowski i niemal zawsze zabawny (niemal, bo autorowi zdarzyło się parę wpadek). Tak naprawdę przyczepić się mogę jedynie do głównego bohatera. Nie żeby był nijaki czy kiepsko skonstruowany, wręcz przeciwnie – Felix (dla przyjaciół Fix) Castor ma charakter i daje się lubić. Niestety, jest to postać mało oryginalna. Zwłaszcza czytelnicy kryminałów z łatwością rozpoznają starego znajomego w tym nieco zgorzkniałym i cynicznym twardzielu „po przejściach”, który gdy przyjdzie co do czego, staje po właściwej stronie i okazuje wewnętrzną wrażliwość. Zabrakło tego nieokreślonego „czegoś”, co sprawiłoby, że czytelnik zapamięta Felixa na dłużej – ale może w następnym tomie?
Tego, jak rozwinie się ten cykl, dopiero się dowiemy. Ale już pierwszy tom ma więcej zalet niż wad. Przypadki londyńskiego egzorcysty-detektywa w mieście tłumnie odwiedzanym przez zombie, duchy i demony mogą zaciekawić. Oczywiście, to wszystko już było – jeśli nie u Chandlera, to w „Hellblazerze” czy u Glena Cooka, więc nie spodziewajcie się fajerwerków oryginalności. Natomiast niezłej rozrywki – czemu nie.
Tom Clancy czy Larry Bond po polsku, czyli to, na co długo czekaliśmy – rodzimy technothriller. Grupa operacyjna polskiej armii przenosi się w czasie do września 1939 roku i musi się zdecydować, czy bić się z ówczesnymi hitlerowskimi Niemcami, czy też pozostawić historię w spokoju. Oczywiście nie byłoby tej powieści, gdyby decyzja miała być inna od pierwszej… Choć konstrukcja książki ma kilka wad (niepotrzebny wątek kryminalny, niedorobiony romantyczny, pierwszy rozdział do wyrzucenia), to w pełni rekompensuje je frajda, jaką powieść Ciszewskiego sprawia każdemu 13-latkowi ukrytemu w dorosłym czytelniku. Realia historyczne wyglądają bardzo solidnie, batalistyka jest przedniej marki, książkę połyka się jednym tchem. A zakończenie również pozostawia szerokie pole do interpretacji i otwiera furtkę do sequela. Którym nie wzgardzę.
Powieść legenda, która na szczęście nie zestarzała się zbytnio od czasów oryginalnego wydania (a było to w latach 60. zeszłego stulecia). Wszechgalaktyczna wojna, a w niej niezwyczajna broń – język, jakim posługują się Najeźdźcy w celu pozyskania idealnych agentów w obozie Sojuszu; język, który potrafi „przekabacić” najbardziej lojalnych żołnierzy. Hipoteza bardzo ciekawa, powieść również, mimo pomniejszej irytacji osobą głównej bohaterki.
Totalny badziew dla niewyżytych, opryszczonych niedorostków, których marzeniem jest być polskim Bondem (twardy, ale też obyty i elegancki), porozumiewać się za pomocą ch… i k…, biegać po ulicach z gunem i samurajską kataną, a wieczorami konsumować poderwane bez problemu laseczki – oczywiście wszystko we współczesnych, rodzimych realiach. No dobrze, u Dębskiego dla odmiany jest wątek gejowski, ale reszta się zgadza. Gdzieś nawet zapisałem sobie reprezentatywny fragment dialogu, ale po pierwsze, zgubiłem go, a po drugie, już nawet nie jestem pewien, czy nie pochodził przypadkiem z jakiegoś opowiadania Ziemiańskiego – bo obaj panowie operują podobnie „piękną” polszczyzną. Musi więc wystarczyć fragment zacytowany
w recenzji przez Pawła Saskę, ten o spuszczaniu się, jebanych kocurach i robieniu loda – potwierdzam jego autentyczność i reprezentatywność.
Bardzo złą prasę zrobił klasycznej powieści Discha wydawca, porównując ją z niemniej słynnymi i znakomitymi „Kwiatami dla Algernona”. Według niego również „Obóz…” miałby być opowieścią o przechodzeniu ze stanu przeciętności (czy wręcz niedorozwoju psychicznego) w stan wyjątkowego rozbudzenia możliwości umysłowych. Oczywiście nie ma nic za darmo i geniusz okupiony musi być nieprzyjemnymi efektami ubocznymi. Problem tylko w tym, że u Discha owszem, jest podobny pomysł wyjściowy, ale pozostający zdecydowanie na dalekim tle i właściwie niemający wpływu na kształt fabuły. Co zostaje? Ładny język i zupełny brak historii do opowiedzenia czy choćby cienia przesłania kryjącego się za tym rozwlekłym pseudopamiętnikiem. W pewnym momencie pojawia się wręcz wrażenie twórczej masturbacji autora nad własną wiedzą, oczytaniem, erudycją i umiejętnością „poetyckiego” pisania prozą (wiersze zresztą też Disch pisywał). „Sztuka dla sztuki” – to zdaje się być jedynym sensem stworzenia tej powieści. Może to i klasyka fantastyki, ale de facto mało fantastyczna – w obu tego słowa znaczeniach.
Myślałam, że to syndrom post-Ślepowidzeniowy (przypominam, po „Ślepowidzeniu” każda książka wydaje się mdła) jednak przeczytawszy notkę Jakuba, postanowiłam zaufać swojemu osądowi. To nie jest, niestety, dobra powieść. Pół biedy, że narrator („Obóz…” pisany jest w formie dziennika) sprawia osoby wyjątkowo pretensjonalnej – niech będzie, w końcu my, czytelnicy, nie musimy go lubić. Gorzej, że pretensjonalny jest najwyraźniej także autor, skoro poprzez głównego bohatera raczy czytelników długaśnymi (i momentami bełkotliwymi) rozmyślaniami na temat sztuki, religii i Bóg wie, czego jeszcze. W tych wywodach zupełnie gubi się ludzki dramat, który powinien być tu na pierwszym miejscu. A jeśli literackie postacie niespecjalnie przejmują się swoją tragiczną sytuacją, to dlaczego ja miałabym się przejąć?