Trzy nowojorskie opowiadania z połowy minionego stulecia. Z literackiego punktu widzenia nie można im nic zarzucić – to dobra proza, a w przypadku tytułowego nawet znakomita. Tyle że dobór tych opowiadań jest dla mnie niejasny. Są to teksty bardzo różne tematycznie, które nie tworzą razem jakiejś spójnej całości, co chyba powinno być celem każdego zbioru. Co więcej, trudno uznać, aby ich treść była ponadczasowa – wydaja się być mocno osadzone w swoim miejscu i czasie. Chyba lepiej byłoby zebrać 10-15 opowiadań Millera, dzięki którym można by wyrobić sobie zdanie zarówno o prozatorskiej twórczości wybitnego dramaturga, jak i mieć przekrojowe spojrzenie na Nowy Jork sprzed 60 lat.
W końcu dobry kryminał. Taki, którego czytelnik nie wstydzi się czytać. Taki, po który można sięgać nawet kilka razy. Z przyjemnością, bo nie obraża inteligencji czytelnika. Orhanowi Pamukowi udało się to, na czym polegli liczni autorzy „Kodów Leonarda Da Vinci”, „Klubów Dantego” i innych popkryminałów. Pisarz stworzył powieść mogącą mierzyć się z „Imieniem róży” Umberto Eco. To powinno wystarczyć za rekomendację.
Nikt tego nie wie, ale Teodor Parnicki był najprawdopodobniej najlepszym polskim pisarzem. A przynajmniej najbardziej sumiennym. W „Dziennikach…” na pierwszy plan wybijają się codzienna praca, wpływ alkoholu na pisanie i problemy ze zdrowiem. To tylko wierzchnia warstwa egzystencji autora „Tylko Beatrycze”. Pod nią kryje się pasja człowieka, który poświęcił swoje życie na przekuwanie historii w literaturę. Warto sprawdzić, jak wyglądał warsztat polskiego Jamesa Joyce’a.
Bardzo nieścisła książka, którą czyta się – mówiąc ściśle – wyśmienicie. Tylko trzeba na chwilę zapomnieć o tych wszystkich Urbanach, Jaruzelskich i Mitach Solidarności przewijających się przez powieść. „Marsz Polonia” to takie nie wiadomo co – ani polityka, ani teologia, ani seksualne przygody głównego bohatera. Najlepsze jest zaś, że taka dziwaczna forma stworzona przez Pilcha świetnie opisuje stan dzisiejszej Polski. Może dlatego, że nasz kraj obecnie jest nie wiadomo czym?
Warstwa fabularna tej powieści to historia wybitnego początkującego architekta Howarda Roarka, lecz to nie ona jest tu najważniejsza. Rand na kartach „Źródła” przeprowadza studium indywidualizmu i tłumaczy, dlaczego jest on tak ważny we współczesnym świecie. Jej bohaterowie to umysły wyprzedzające swoją epokę – ludzie, którzy decydują o postępie i pchają naprzód rozwój myśli naukowej i artystycznej. Pisarka zaświadcza, że życie ludzi takiego formatu nie jest usłane różami, a raczej kłodami. To oni są często nierozumiani przez otoczenie, wegetują na marginesie i z powodu swojej wielkości są skazani na wyalienowanie. „Źródło” to także potężna afirmacja młodzieńczego ducha i możliwości, jakie drzemią w jednostkach pozornie straconych dla społeczeństwa. Wielu postawiło na Roarku kreskę, wielu już spisało go na straty, a on okazał się jednym z największych umysłów swoich czasów. W sposobie pisania Rand razi tendencja do rozwlekania i spowalniania fabuły – czytelnik wybiega myślą do przodu, a autorka raczy go opisami głazów w kamieniołomie. Mimo to „Źródło” to pozycja bardzo przyzwoita, nad którą zwłaszcza indywidualiści będą piali z zachwytu.
Dan Simmons znany jest przede wszystkim jako autor SF, jednak wielbiciele literackich strachów wiedzą, że zdarza mu się pisywać także dobre horrory. „Terror” to właśnie taka wycieczka w stronę grozy – tym razem bowiem Simmons bierze na warsztat autentyczną historię dwóch statków badawczych („Erebus” i tytułowy „Terror”), które w roku 1846 utknęły w lodach Arktyki. Pierwsza połowa książki – bardziej statyczna – to klaustrofobiczny dramat osaczenia i narastającego strachu, w drugiej zaś, bardziej dynamicznej, autor szarpie nerwy czytelników, to dając bohaterom odrobinę nadziei, to znów ją odbierając. Przy czym w obu częściach realizm miesza się z fantastyką, bowiem zagrożeniem dla marynarzy są z jednej strony szkorbut czy zepsute jedzenie, a z drugiej tajemniczy śnieżny potwór. Dorzućmy do tego jeszcze wielowymiarowe, świetnie oddane postacie bohaterów, a otrzymamy w rezultacie książkę, która sprawdza się jako groza, ale też wykracza poza ramy gatunku, zmierzając w stronę prozy psychologicznej.
Przysłowie ludowe mówi, że muzyka nie pomoże, ale pocieszy. Książka Wita Szostaka pasuje do tego jak ulał. Nie jest to wyjątkowa powieść, ale z pewnością wielu czytelnikom sprawi przyjemność. Podobnie jak filmy Jana Jakuba Kolskiego. Wprawdzie książek o wiejskich muzykantach szukać ze świecą w stogu siana, jednak nie wszystko dobre, co czerpie z realizmu magicznego. Może następnym razem.
Książka, którą powinno się wznawiać i wznawiać. Mimo że opowiada również o wojnie, nie pada w niej ani jeden strzał, a żołnierzy widzimy tylko oczami wspominających walki cywilów. Tochman dokonał rzeczy niezwykłej – stworzył reportaż, w którym ludzka tragedia wyziera dosłownie z każdej strony, i nie użył do tego żadnych wielkich słów, nie posiłkował się patosem czy nawet rozbudowanymi opisami. Siłą „Jakbyś kamień jadła” jest narracja minimalistyczna, stawianie pytań tylko czytelnikowi – nigdy ofiarom pogromu. Ponadto odnajdujemy tu opowieść o trudności życia po wojnie w sytuacji, gdy zakończenie konfliktu nie poszło w parze z rozwiązaniem czegokolwiek dla osób, które nie biorąc w nim udziału (bo czy można mówić o ofiarach, że są stroną?), najboleśniej odczuły jego skutki. Autor spisuje wysiłki ocalałych – wysiłki, które nakierowane są już tylko na jeden cel: odnalezienie i pochowanie najbliższych. Co potem? To jedno z pytań, na które odpowiedzi brakuje. Uwaga – jak mówi sam Tochman, „Treść jest wstrząsająca”. Ale zaraz też dodaje: „To, co mogłem zrobić dla tych ludzi, to opisać ich cierpienie i świadczyć o tym, co tam się stało. Wy możecie o tym przeczytać, i trzeba to dla tamtych ludzi zrobić”.
Opowieść o ścieraniu się w Związku Radzieckim dwóch ideologii – chrześcijaństwa i komunizmu – w nieco baśniowej konwencji. Bohaterką jest jurodiwa dziewczynka, „boża głuptaska” o anielskim sercu i z mocą uzdrawiania, która z iście dziecięcą ufnością i bezpośredniością przyjmuje wszystkie absurdy systemu, a także okrucieństwo i głupotę budujących go ludzi. Temat to nienowy, ale ładnie opowiedziany. Zgodnie z konwencją podział jest czarno-biały, a postacie przerysowane, ale dzięki temu lepiej widać, co autorka chciała przekazać. Z jej pomysłu, by napisać o czasach dzieciństwa – tak tłumaczy się w posłowiu – powstała bardzo ładna i przejmująca bajka raczej dla dorosłych, pokazująca nie tylko stan dusz i umysłów ówczesnych Rosjan. To przede wszystkim alegoria, trochę groteska, ale też przybliżenie wielu strasznych i całkiem realnych aspektów życia w ZSRR – domy dziecka, obchodzenie się młodymi „pionierami”, rozkułaczanie, głód itd. Książeczka króciutka, ale ze wszech miar godna polecenia – choćby dla sceny finałowej.
Straszna książka, okropna książka. Dla kogoś, kto tylko czyta, okropna, bo po niej każda inna wydaje się mdła i banalna. A dla kogoś, kto sam pisze, już w ogóle – przeciętny autor po zapoznaniu się ze „Ślepowidzeniem” powinien odwiesić komputer na kołek i zająć się czymś pożyteczniejszym, bo i tak wiadomo, że niczego ani w jednej dziesiątej tak niezwykłego nie uda mu się stworzyć. „Ślepowidzenie” to w gatunku SF absolutny numer jeden kilku ostatnich lat. Podczas lektury czułam, jak iskrzą moje rozgrzane do czerwoności komórki mózgowe, a niektóre fragmenty musiałam czytać po dwa albo i trzy razy, lecz nie żałuję ani chwili spędzonej nad tą książką. Watts ma wiedzę tak rozległą, że momentami trudno uwierzyć, iż powieść napisała jedna osoba, jeszcze większą wyobraźnię, a do tego wszystkiego potrafi także zagrać na uczuciach czytelnika – umie zaintrygować, przestraszyć, rozbawić i wzruszyć. Czy ja już wspominałam, że facet jest genialny?
Ta powieść poraża beztroską autora w wykorzystaniu pomysłów. Nie wystarczyło mu napisanie książki o pierwszym kontakcie z Obcymi, nieee, musiał tam jeszcze rzucić wampiry, ewolucjonizm, chiński pokój, kwestie świadomości i operacje na mózgu. A potem jeszcze zakręcić to wszystko tak, że to, co wydaje się sednem utworu, w zakończeniu okazuje się czymś zupełnie innym. Świetna książka, więc jeśli mieliście jakieś wątpliwości, porzućcie je i kupujcie. Albo czytajcie
za darmo w lengłydżu.
Niektórzy mówią, że to niepotrzebnie wydany, nieukończony i niedopracowany konspekt powieści. Jeszcze inni twierdzą, że to podróbka, próba podszycia się pod popularność autora „Robota”. Każda wymówka jest dobra, bo jest się z czego tłumaczyć. Oniryczna ramka fabularna i rozważania o słuszności podziału kastowo-klasowego to tylko tło dla idiotycznych scen akcji i przeglądu najróżniejszych opisów spółkowania, czasem w wersjach dewiacyjnych. Co najgorsze, wszystko to jest bez ładu i składu przemieszane i zdarza się, że w ogniu walki lub w momencie łóżkowych igraszek postacie potrafią wdać się w socjologiczny dyskurs. Do tego odrzucający, bardzo nieporadny język, sztuczne dialogi i naiwności fabularne. Gniot jakich mało.
Nowe „Kroki w nieznane” cały czas trzymają dobry poziom. Teksty są zróżnicowane, pokazują jakiś przekrój współczesnej fantastyki, praktycznie nie ma wśród nich niewypałów. Nie jest to już jednak to wrażenie, co podczas lektury w latach 70. Czasy się zmieniły? Oczywiście. Ale jednak myślę, że dobór tez ma znaczenie – nie ma po prostu wśród tych tekstów nic naprawdę rzucającego na kolana (może dlatego, że w tym zbiorze nie pojawia się Ted Chiang?). Po kilku tygodniach od lektury nadal jakoś we mnie pozostały trzy teksty – mroczne, oryginalne opowiadanie „kontaktowe” Octavii Butler „Amnestia”, ironiczno-apokaliptyczny tekst Cory’ego Doctorowa „Gdy sysadmini rządzili światem” i ostra satyra na współczesność, czyli „Baby Doll” Johanny Sinisalo.
