Drogi czytelniku, jeśli chcesz przeczytać książkę naruszającą różne tabu społeczne, wyśmiewającą to, czego się wyśmiewać nie zwykło, jeśli nie lubisz lewicy ani poprawności politycznej, jeśli chcesz pośmiać się z dokładania różnorakim grupom społecznym, jeśliś ciekaw dogłębnej i brutalnej analizy bolączek i sekretów współczesnego społeczeństwa to… nie sięgaj po tę książkę.
Wbrew recenzjom, niczego takiego tam nie znajdziesz.
…elementarne. Nic
[Michel Houellebecq „Cząstki elementarne” - recenzja]
Drogi czytelniku, jeśli chcesz przeczytać książkę naruszającą różne tabu społeczne, wyśmiewającą to, czego się wyśmiewać nie zwykło, jeśli nie lubisz lewicy ani poprawności politycznej, jeśli chcesz pośmiać się z dokładania różnorakim grupom społecznym, jeśliś ciekaw dogłębnej i brutalnej analizy bolączek i sekretów współczesnego społeczeństwa to… nie sięgaj po tę książkę.
Wbrew recenzjom, niczego takiego tam nie znajdziesz.
Michel Houellebecq
‹Cząstki elementarne›
Książka wybitnego ponoć, głośnego ostatnio francuskiego autora Michela Houellebecqa z pewnością zasługuje na uwagę. Oto dzieło głównego nurtu, nominowane do nagrody Goncourtów, a jednocześnie utrzymane w konwencji SF. Czyżby szansa na nobilitację gatunku?
Wziąłem się do „Cząstek elementarnych” z wielkim zainteresowaniem, niestety przeczytawszy najpierw kilka recenzji. Dlaczego niestety? Dlatego, że zamiast uważnie czytać książkę jako byt sam w sobie, ustawicznie konfrontowałem ją z wizjami recenzentów. I co chwila podskakiwałem: a cóż oni bredzą!? I przez to nie mogłem ocenić tekstu obiektywnie. Teraz jednak spróbuję tego dokonać. Przecież nie jest winą autora, że książka rozmija się z recenzjami. Najpierw omówię to, co ważniejsze – tekst, potem wspólnie pośmiejemy się z recenzji, dobrze?
Autor zaczyna od stwierdzenia: „Ta książka jest przede wszystkim historią mężczyzny, który większą część życia przeżył w Europie Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. Żył w nieszczęśliwych i skomplikowanych czasach.” I już to zdanie może w czytelniku polskim, rosyjskim, niemieckim, francuskim nawet, wzbudzić złość lub niechęć. Bo przecież Francja Anno Domini 1958 jest jednym z najlepszych miejsc i okresów, w jakich można się urodzić. Gdyby bohaterowie urodzili się w tejże Francji, ale w 1895 czy 1920 roku, ich sytuacja życiowa, szanse przeżycia po prostu, byłyby po stokroć gorsze. O wielu innych krajach lepiej nawet nie myśleć…
Mamy więc dwóch braci przyrodnich, urodzonych w kiepskim, według autora, miejscu i czasie. Łączy ich wspólna matka, która zresztą uciekła od obu synów i obu ojców. Starszego z braci wychowywała babka, młodszego bogaty ojciec, a właściwie hojnie opłacona szkoła z internatem. Starszy wyrósł na biologa molekularnego, a przy tym na człowieka nie potrafiącego nawiązywać kontaktów uczuciowych. Młodszego dręczyli koledzy w internacie, w wyniku czego stał się nie do końca spełnionym erotomanem, a przy okazji również nie do końca spełnionym pisarzem.
Wszystko w normie, jak to we francuskiej literaturze psychologicznej.
Starszy dokonał odkryć niezwykłych. Tak ważnych, że ostatnie pięć stron książki pozwala na zaliczenie jej do SF. Miłośników gatunku spieszę jednak zawiadomić, że owe strony można, a nawet należy usunąć, bez żadnej szkody dla całokształtu dzieła. Przeciwnie – z pożytkiem. Zresztą autor nie jest konsekwentny. Czyni swego bohatera genialnym biologiem, a jednocześnie na początku książki stwierdza: „Badania w dziedzinie biologii molekularnej nie wymagają żadnej kreatywności, żadnej inwencji. […] Ludzie robią doktoraty, habilitacje, a przecież do obsługi aparatury spokojnie wystarczyłaby matura i jakiś dwuletni kurs.”
Nie znam się zbyt dobrze na biologii, miałem jednak wrażenie, że koncepcje genialnego bohatera nie są zbyt sensowne, poprosiłem więc znajomego biologa o konsultacje. Nie pojął wprawdzie, na czym polega genialność tych odkryć, za to wyłapał sporo większych i mniejszych nieścisłości.
Pod koniec książki dowiadujemy się, że bohater korzysta z komputera Cray używając asemblera, którego nauczył się, aby uniknąć pośrednictwa programistów. Otóż warto wiedzieć, że żaden rozsądny użytkownik superkomputera nie programuje w asemblerze. Chyba że jest skrajnym masochistą. Widać tu dwie możliwości. Albo autor po prostu nie ma pojęcia, o czym pisze, albo też próbuje w nowatorski sposób przekazać czytelnikowi dodatkową wiedzę o naszym biologu. Żeby czytelnikowi nie było za dobrze, autor dokłada mu jeszcze zasadę Bella. Oraz interpretację kopenhaską nieoznaczoności cząstek elementarnych, skąd zresztą tytuł powieści.
W książce odnajdujemy dość dziwaczne polonicum. Bohater książki nazywa się Michel Dzierżyński. Tak jednoznacznie kojarzące się nazwisko otrzymał po dziadku: „Lucien Dzierżyński w 1919 roku opuścił katowickie zagłębie górnicze, gdzie urodził się dwadzieścia lat wcześniej i wyruszył do Francji z nadzieją na znalezienie pracy.” Niejasny jest cel autora – skojarzenie z postacią historyczną nie znajduje żadnego uzasadnienia w dziejach czy w charakterze, nie jest to w najmniejszym stopniu nazwisko znaczące.
Jak na główny nurt literatury francuskiej przystało, książka obfituje w tzw. momenty, opisane barwnie i z detalami, choć niektóre dość dziwne. Nie ośmielę się powiedzieć, że mało prawdopodobne psychologicznie, bo przecież w naszych czasach uwierzymy we wszystko. A jednak… ośmielę się. Po namyśle przyznam, że pewne fragmenty dzieła są całkowicie niewiarygodne. Myślę tu oczywiście o wizytach młodszego z bohaterów w pewnych lokalach wraz z… Stop, nie psujmy przyjemności czytelnikom.
Autor wydaje się być bardzo dumny z tego, że zdemaskował praktyki niektórych wyznawców new-age. Twierdzi mianowicie, że w trakcie różnych imprez wielu uczestników – i owszem – odradza się, medytuje, kreatywnie pisze, integruje się ze wszechświatem etc., etc., ale wszystko to bynajmniej nie w oficjalnie deklarowanym celu, lecz po to, by wśród współuczestniczek bądź współuczestników znaleźć sobie partnera do zajęć mniej uduchowionych. Święta prawda. Ktokolwiek miał złudzenia w tej materii? Nie widzę, nie słyszę… Oprócz dawki seksu mamy też wyjątkowo brutalną przemoc. Autor sugeruje, że po odrzuceniu tabu seksualnych przychodzi kolej na inne. Zapewne ma trochę racji. Ruch dzieci-kwiatów rzeczywiście zaowocował także i zbrodniami. Czy ten związek jest konieczny? Czy te efekty są wpisane w naturę człowieka? Nie wiem. Autor zdaje się wiedzieć to na pewno.
W sumie książka napisana nieźle. „Czyta się”, choć nie warto do niej wracać. Autor wiąże z tekstem zbyt wielkie oczekiwania. Owszem, opisał całkiem wiarygodnie ludzi o okaleczonej psychice. Ot, taka obserwacja. Ale już uogólnianie ich losów na całe pokolenie jest nieuprawnione. Oni nie są symbolem tego pokolenia, nawet nie są przejaskrawionym obrazem. Tacy ludzie byli, są i będą. A diagnoza przyczyn społecznych owego okaleczenia jest tyleż płytka, co nietrafna.
Zresztą jacy owi bohaterowie są – wewnętrznie nieszczęśliwi – tacy są, ale ich sytuacja, materialna zwłaszcza, wcale nie jest aż tak smutna, jak psychika. Kłopoty mają, w istocie. Młodszy brat wyjeżdżając na kemping musi zadowolić się supermarketowym namiotem chińskiej produkcji, który co gorsza trudno rozbić, gdyż instrukcja jest napisana marnym francuskim. Biedaczysko.
A teraz o recenzjach. Omówię tylko kilka, choć napisano ich o wiele więcej. Wszystkie niezmiernie do siebie podobne.
Może najpierw ta, którą podstępnie umieszczono na skrzydełku książki. Podstępnie powiadam, któż bowiem z nas ma tyle hartu ducha, żeby skrzydełka nie przeczytać.
„Książka porównywalna do dzieł Huxleya i Camusa.” No cóż, porównać można. Wszystko do wszystkiego. Zresztą, trochę ruchu w grobie wspomnianym panom nie zaszkodzi. Ale to jeszcze nic.
„Najlepsza francuska książka 1998 roku, kandydatka do nagrody Goncourtów.” Nie wiem, może reszta pisarzy miała wtedy inne zmartwienia?
„Ta książka zrodziła się z gniewu; gniewu na duchową niemoc.” Cóż to za słabiutki musiał być gniew! „…szokujący portret społeczeństwa w stanie rozpadu.” Ani szok, ani rozpad. Słowo.
Czytajmy dalej: „Radykalne sądy autora, skrajnie niepoprawne politycznie, lecz przy tym przeraźliwie śmieszne, wymierzone są głównie w Pokolenie 68, jednak w gruncie rzeczy dostaje się wszystkim, lewicy, prawicy, białym, czarnym, hipisom, grubasom, narodowi Brazylii, a także niemieckim różokrzyżowcom”. Może chodzi o inną książkę tegoż autora? W tej nie widzę żadnych sądów. Ani poprawnych politycznie, ani niepoprawnych. A już na pewno śmiesznych. Szkoda, na to liczyłem wykładając te z górą 30 złotych.
W recenzji z „Polityki” piszą z kolei: „…nie zostawia suchej nitki na tym ruchu dążącym do nowego społeczeństwa. Metoda pisarza jest skuteczna: opowiada, co stało się z dziećmi pokolenia Maja ′68 i z ich rodzicami. Tak, ruch dopiął swego, ale kosztem straszliwych zniszczeń tkanki społecznej.” Wtóruje mu recenzentka z „Gazety Wyborczej”: „rozprawia się z pokoleniem ′68, wyśmiewa ideały francuskiej lewicy intelektualnej.”
Te opinie są zadziwiające. Bohater książki urodził się w 1958 roku. Ani jego rodzice, ani on sam, ani jego hipotetyczne dzieci nijak nie mogą należeć do pokolenia maja 1968.
Losy bohaterów, a zwłaszcza ich psychika są w istocie zmiażdżone z winy rodziców. Matka obu bohaterów była istotnie hipiską. A właściwie – prehipiską. Ale bardzo podobnie działo się i lata wcześniej. Ludzie bywali wychowywani bez rodziców bądź w internatach od niepamiętnych czasów. I od niepamiętnych czasów nie wychodziło im to na dobre. Cóż ma do tego 1968 rok?
A społeczeństwo, w którym są zanurzeni? W gruncie rzeczy o tym społeczeństwie w książce nie ma prawie nic. Dalej w tejże „Polityce”: „są w istocie pasjonującą książką filozoficzną: irytują, bawią i przerażają.” Może jestem zbyt zblazowany, ale książka ta mnie nie irytuje, ani też nie przeraża. A co najgorsze – niespecjalnie bawi.
Filozofia tam nawet jest. Felietonowa. I nie mam tu na myśli mistrzów felietonu, niestety.
„ten pamflet na ponowoczesność podszyty jest nie tylko złością i ironią, lecz i metafizyczną rozpaczą.” Rozpaczą, metafizyczną nawet!, podszyta jest moja próba zrozumienia, jak to możliwe, żeby tylu krytyków zobaczyło w książce rzeczy, których nie ma, po prostu nie ma…
Reasumując:
Drogi czytelniku, jeśli chcesz przeczytać książkę naruszającą różne tabu społeczne, wyśmiewającą to, czego się wyśmiewać nie zwykło, jeśli nie lubisz lewicy ani poprawności politycznej, jeśli chcesz pośmiać się z dokładania różnorakim grupom społecznym, jeśliś ciekaw dogłębnej i brutalnej analizy bolączek i sekretów współczesnego społeczeństwa to… nie sięgaj po tę książkę.
Wbrew recenzjom, niczego takiego tam nie znajdziesz.
A jeśli dzieło to naprawdę wzbudziło nazwane emocje w środowisku intelektualistów francuskich – cóż, ich życie musi być nieskończenie nudne i bezproblemowe. Czego wam i sobie na koniec tej recenzji życzę.

ma pan rację - jeżeli dzierżyński programował w asemblerze choć nie powinien, to cała książka w istocie jest g* warta. naiwnie dałem się zwieść