„Galeony Wojny” zabiorą was w rejs ku czasom świetności Rzeczypospolitej. Niebezpieczna będzie to podróż, bo poprzez morze pełne purtków, cetusów i Latających Holendrów. I choć tego, że cało z niej wrócicie, zagwarantować wam nie mogę, to jedno macie pewne jak w banku… prędzej Szwedy lichą pinką Gdańsk zdobędą, niż znużą was bajania ręką imć Komudy spisane.
Na pohybel Śledziom!
[Jacek Komuda „Galeony Wojny. Tom I” - recenzja]
„Galeony Wojny” zabiorą was w rejs ku czasom świetności Rzeczypospolitej. Niebezpieczna będzie to podróż, bo poprzez morze pełne purtków, cetusów i Latających Holendrów. I choć tego, że cało z niej wrócicie, zagwarantować wam nie mogę, to jedno macie pewne jak w banku… prędzej Szwedy lichą pinką Gdańsk zdobędą, niż znużą was bajania ręką imć Komudy spisane.
Jacek Komuda
‹Galeony Wojny. Tom I›
Dla tych, którzy zetknęli się już z prozą Jacka Komudy, nie będzie zaskoczeniem, że i tym razem roić się w niej będzie od archaizmów. Co jednak istotniejsze, pierwszy anty-Sienkiewicz Rzeczypospolitej (tak wydawca określił Komudę) nie skąpi czytelnikowi również tego, co w powieści przygodowej jest podstawą – solidnej dawki akcji.
Już od pierwszych stron zostajemy porwani wirem trzymających w napięciu wydarzeń. Otwierająca powieść scena wydaje się żywcem wyjęta z horrorów z serii „Obcy”, a do tego jest zgrabnie wkomponowana w realia XVII-wiecznego Pomorza. Oto bowiem grupa krwiożerczych piratów odnajduje uwiezioną na mieliźnie fluitę (rodzaj statku). Jednak sprawnie przeprowadzony abordaż zamiast łatwego łupu przynosi… śmiertelne rozczarowanie.
Wkrótce potem zostajemy rzuceni w sam środek kosmopolitycznego Gdańska – miasta równie barwnego, co pełnego obłudy i podłości. Miasta, które boryka się z nieustannym zagrożeniem z strony szwedzkiego króla Gustawa Adolfa. To właśnie tutaj przyszło żyć Arendtowi Dickmannowi – niegdyś powszechnie poważanemu kapitanowi, a dziś człowiekowi na skraju załamania, zmęczonemu życiem, do tego nieradzącemu sobie z rosnącymi długami i chorobą żony. Nawet w najśmielszych marzeniach nie podejrzewałby, że los raz jeszcze rzuci go na pełne morze. A wszystko przez plotki o Lewiatanie – tajemniczej bestii masakrującej załogi gdańskich statków…
Oto możliwie krótki i niezdradzający zbyt wiele zarys fabuły „Galeonów Wojny”. Fabuły, choć momentami przewidywalnej, to jednak ciekawej i zgrabnie łączącej różnorakie wątki i tradycje literackie. Jest tu trochę z powieści awanturniczej, jest szczypta historii i wielkiej polityki – czyli wojny Polaków ze znienawidzonymi Śledziami (jak pogardliwie określano Szwedów) – jest też oczywiście cała marynistyczna oprawa, wliczając w to specjalistyczne nazewnictwo i żeglarski żargon, wreszcie jest i ciut z horroru, czyli roztaczający nad wszystkim aurę niesamowitości motyw wcielonego diabła – legendarnego Lewiatana.
Wszystko składa się nie tyle na zgrabną całość, co na iście wybuchową mieszankę, która każe czytelnikowi wyszczerzyć z rozbawienia zęby (jak to sam pan Komuda zacnie raczył określić „w serdecznym uśmiechu, z jakim Kozak wita samotną dziewicę błąkającą się po stepie”) i zapiera mu dech pełnymi rozmachu scenami morskich bitew. I choć zdarzają się sporadyczne momenty, w których jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy na kilku następnych stronach (w czym na pewno nie przeszkadzają nie-takie-znowu enigmatyczne przypisy na początku każdego z rozdziałów), to jednak zgrabny, pełen swady język Komudy w pełni rekompensuje nam brak zaskoczenia.
No właśnie, język. Nie trzeba czytać notki biograficznej, aby poznać, że Jacek Komuda to z wykształcenia historyk. I bynajmniej nie chodzi tu o to, że przynudza, broń Boże! Otóż widać to po pieczołowitości, z jaką zarysował realia w „Galeonach Wojny”. Pieczołowitości, która dotyczy przede wszystkim języka. W powieści dużo jest archaizmów, zapożyczeń z kaszubskiej gwary oraz żeglarskiego żargonu.
Ich natężenie nie przeszkadza w śledzeniu fabuły, choć zdarza się, że czyni pewne fragmenty powieści niezrozumiałymi dla przeciętnego czytelnika. No bo kto z was, nie będąc żeglarzem, pojmie, co dokładnie podziwiał Arendt, gdy „zapatrzył się w fokmaszt, pochylony łagodnie ku bukszprytowi, skąd odchodziły ku kolumnie i stendze przedniego masztu naprężone liny foksztangu i fokstensztangu, których wysiłek podejmował dalej grotstensztag podtrzymujący stengę sterczącego prosto grotmasztu”…?
Barwność języka „Galeonów Wojny” ma też jednak swoje jaśniejsze strony – co się tyczy przede wszystkim przekleństw używanych przez bohaterów. Wydaje się, że ich soczystość wspina się na wyżyny niedostępne nawet dla poezji. We fragmencie „Ty brdyku, dyndasie, chwieju, suczy chwoście! Baraśniku z zajebanego burdelu! (…) Ja cię z tą małpą, klepą, bestyjką na gościniec wydymam!” też nie zrozumiałem każdego słowa… ale może to i dobrze?
Cokolwiek by jednak napisać o języku, nie ulega wątpliwości, że zdecydowanie ułatwia on wczucie się w atmosferę XVII-wiecznej „warcholskiej” Rzeczypospolitej. Podobnie sprawa ma się z bohaterami. Komuda umiejętnie zarysował w „Galeonach Wojny” portret ówczesnych awanturników, szlachciców, piratów, korsarzy i całej reszty pływającej po morzu ferajny, którą łączyło zamiłowanie do mocnych trunków, przygód i morskiej żeglugi. Czytelnik czuje, że obcuje z ludźmi z krwi i kości, mającymi silne charaktery i równie wyraźne słabości.
Co ciekawe, jedyna postać, do której można by mieć pewne zastrzeżenia, to Marek Jakimowski. Ten królewski komisarz zdaje się być XVII-wiecznym ucieleśnieniem Chucka Norrisa… ale cóż, najwidoczniej Jacek Komuda w ten właśnie sposób pragnął ujawnić swój patriotyzm – wszak Jakimowski to jedyny pierwszoplanowy bohater będący rodowitym Polakiem.
Nie da się ukryć, że pierwszy tom „Galeonów Wojny” to powieść mająca swój specyficzny urok, jak zresztą cała proza Komudy. Ta specyfika, co naturalne, jednym przypadnie do gustu, innym nie – ale to właśnie ona stanowi o sile powieści i wielkiej klasie Komudy jako pisarza. Dobry pisarz bowiem to taki, którego twórczość nie pozostawia czytelników obojętnymi.
