W 10 lat po amerykańskiej premierze, ostatnia część serii o bostońskich prywatnych detektywach Angie Gennaro i Patricku Kenzie trafia do polskich czytelników. Najlepszej części cyklu nie dorównuje, ale trzyma poziom. Może trochę będziemy tęsknić.
Dobry kryminał. Przeciętny romans. Niezła książka.
[Dennis Lehane „Modlitwy o deszcz” - recenzja]
W 10 lat po amerykańskiej premierze, ostatnia część serii o bostońskich prywatnych detektywach Angie Gennaro i Patricku Kenzie trafia do polskich czytelników. Najlepszej części cyklu nie dorównuje, ale trzyma poziom. Może trochę będziemy tęsknić.
Dennis Lehane
‹Modlitwy o deszcz›
W 2003 roku „Rzeka tajemnic”, adaptacja powieści Dennisa Lehane, sfilmowana przez Clinta Eastwooda, została nominowana do 6 Oskarów przez Amerykańską Akademię Filmową. Dwie statuetki powędrowały do Seana Penna i Tima Robbinsa odtwórców ról irlandzkich „ziomków” z robotniczej dzielnicy Bostonu.
Dwa lata temu na ekranach pojawiła się adaptacja „Gdzie jesteś, Amando?” debiut reżyserski Bena Afflecka, już bez podobnych laurów, ale znakomicie przyjęty przez krytyków i widzów. Casey Affleck, na oko nepot sławniejszego brata, okazał się idealnym odtwórcą roli Patricka Kenziego, kapitalnie kreując jednego z najciekawszych współczesnych bohaterów kryminałów.
Czekając na kolejną adaptację utworu tego stałego już dostawcy hollywoodzkich hitów, tym razem proponowaną przez duet Scorsese – Di Caprio (premiera „Wyspy skazańców” jesienią 2009), możemy sięgnąć po wydaną właśnie przez Świat Książki powieść „Modlitwy o deszcz”. To ostatnia (oryginalne wydanie „Prayers for Rain” w 1999 roku) powieść z pięciotomowego cyklu o parze prywatnych detektywów Patricku Kenzie i Angie Gennaro. Wszystkie pozostałe części również ukazały się już po polsku.
Pierwsza połowa tej książki to najlepszy kawał współczesnej amerykańskiej prozy kryminalnej, jaki czytałem od dawna. Patrick Kenzie, główny bohater i narrator opowieści, trochę z poczucia winy, trochę z ciekawości, zaczyna drążyć zagadkę samobójstwa dawnej klientki. Lecząc wciąż rany po opisanym w poprzednim tomie rozstaniu z życiową i służbową partnerką, działa tym razem na własną rękę, zanurzając się w świat i bostońskiej naukowo-prawniczej bohemy, i świetnie sobie znane zaułki robotniczych osiedli „Aten Ameryki”, jak nazywa się czasem Boston, choć nie ze względu na dzielnice takie jak Dorchester, miejsce urodzenia zarówno autora powieści, jak i jego głównego bohatera.
Czytając pierwsze kilkanaście rozdziałów miałem wrażenie, że to Patrick Kenzie, wśród licznych erzaców i epigonów, jest prawdziwym spadkobiercą Philipa Marlowe’a, a Lehane najpojętniejszym naśladowcą Chandlerowskiej frazy. Błyskotliwe onelinery głównego bohatera; historycznie umocowane, pisane z wyraźnym emocjonalnym oddaniem opisy bostońskich lokali, urzędów, parków, ulic każdego sortu; ultraszczegółowe opisy garderoby, na podstawie których odgadnąć można nie tylko status społeczny, ale i mentalne cechy odzianych w nią ludzi, czy sarkastyczne podsumowania spotykanych przez narratora postaci, to wszystko przywodzi na myśl twórczość najsłynniejszego z ojców gatunku noir. Podobnie jak nienawidząca swoich chlebodawców służba zajmująca się domami wyższej klasy średniej i ochoczo na nich kablująca do ucha prywatnych detektywów, czy zrujnowane wnętrza przydrożnych moteli i zrujnowane wnętrza prowadzących je nieszczęśników. Rozmowa Patricka Kenzie z inwalidą prowadzącym przydrożny motel (w którym biuro „śmierdziało wilgotną sierścią, wiórami, lizolem i gazetami upaćkanymi drobinkami odchodów i kroplami uryny”) na temat ulubionych tytułów filmowych i aktorów, to prawdziwa perełka. Podobnie jak brzmiąca szczególnie ładnie w polskim kontekście wymiana zadań z jego żoną, uwielbiającą prywatnych detektywów w typie Toma Sellecka z serialu „Magnum”: „ – Rany, ale był z niego przystojniak. Wie pan? Dlaczego mężczyźni nie noszą już wąsów? – Bo wtedy ludzie automatycznie zakładają, że to homoseksualiści albo prymitywy z południa.”
Kenzie jako młodszy od Philipa Marlowe’a, jest mniej zgorzkniały, więcej w nim bufonady, przekonania o własnej sile i niezłomności, więcej nadziei, którą traci z upływem czasu. Niestety, do czasu.
Może to jakiś wrodzony sadyzm, który pozwala z upodobaniem obserwować degrengoladę i samotność głównego bohatera, ale gdy na scenę, ku poprawie jego stanu ducha, wkracza Angie Gennaro, czyli mniej więcej od połowy książki, akcja traci impet, a ja czytelnik znaczną część przyjemności z lektury. Wątek romansowo-miłosny może akcji nie zdominuje, ale zmieni ustawienie najważniejszych wątków, w konsekwencji rozmydlając mroczną, precyzyjnie konstruowaną fabułę. Znaczniejszą rolę niż w poprzednich tomach odgrywa tu również Bubba, przyjaciel i obrońca głównych bohaterów, a poza tym zabójca i handlarz bronią polskiego pochodzenia noszący swojskie nazwisko Rogowski. Mimo swej profesji Bubba nadaje całej historii posmak baśniowy, a momentami nawet farsowy, co w zbyt dużych dawkach zamiast rozbawienia powoduje zniecierpliwienie. Widząc, że główni bohaterowie bez swego zaprawionego w bojach towarzysza nie poradzą sobie, długo przed końcem możemy się domyślać, że opowieść skończy się w huku wybuchów i wystrzałów z broni maszynowej co do Chandlerowskiej konwencji pasuje jakby nieszczególnie. Efektem jest rozczarowanie, że świetnie rozpoczynająca się historia, jak słusznie napisał na okładce wydawca: „misterna intryga, cięte dialogi i eksplozja przemocy”, zamyka się jak banalne sensacyjne „łubudu”, jakby autor nie bardzo miał pomysł co począć z tak świetnie „rozbabraną” opowieścią, a deadline wydawniczy gonił. Może zresztą sam Lehane poczuł, że formuła cyklu się wyczerpuje, skoro od dekady nie wraca do swoich bohaterów, próbując swoimi ostatnimi książkami wyjść z getta powieści kryminalnej. Jak ktoś cenił poprzednie powieści o parze Kenzie&Gennaro, nie będzie bardzo rozczarowany, ale jeśli nie czytał i chciałby spróbować czy to dla niego, niech sięgnie po pierwszy tom cyklu pt. „Wypijmy, nim zacznie się wojna”, albo od razu po najlepszy ze wszystkich, czyli „Gdzie jesteś, Amando?”.

PS. Warto dwa zdania poświęcić tłumaczeniom tytułów książek i filmów Lehane’a, dorzucając kolejne do niekończącej się litanii przykładów zdumiewającej inwencji polskich tłumaczy. „Rzeka tajemnic” brzmi nieźle, ale biorąc pod uwagę, że Mystic River to realnie istniejąca rzeka płynąca przez Boston, tłumaczenie tej nazwy własnej wydaje się dość nieuprawnioną ingerencją. To trochę tak jakby „Cotton Club” tłumaczyć jako „Bawełniany klub”, albo jeszcze zgrabniej: „Bawełniana pałka”. Podobnie jest z „Wyspą skazańców”, czyli w oryginale „Shutter Island”, chociaż to fikcyjne miejsce więc z punktu widzenia geograficznej edukacji czytelników nie ma to może znaczenia. „Gone, baby, gone” przetłumaczono jako „Gdzie jesteś Amando?”, do czego trudno się przyczepić, podobnie jak do tytułu opisywanej tu książki, który dość wiernie odpowiada oryginalnemu, choć frazeologicznie lepiej brzmiałyby „Modły o deszcz”. Ale już tytuł książki, wydanej w Stanach Zjednoczonych jako „The Given Day”, brzmiący w polskiej wersji „Miasto niepokoju”, jest znów zaskakujący.