„Żmija”, najnowsza powieść Andrzej Sapkowskiego, stanowi przykry dowód na to, że można czasem trafnie ocenić książkę po samej tylko okładce.
Ile mistrza w rzemieślniku?
[Andrzej Sapkowski „Żmija” - recenzja]
„Żmija”, najnowsza powieść Andrzej Sapkowskiego, stanowi przykry dowód na to, że można czasem trafnie ocenić książkę po samej tylko okładce.
Nie można uznać za przesadę stwierdzenia, że Andrzej Sapkowski jest najważniejszym twórcą fantasy w Polsce, cieszącym się statusem pisarza kultowego (nawet jeśli określenie „kultowy” stało się wyeksploatowaną i często zbyt powierzchownie przyznawaną etykietką). Saga o wiedźminie Geralcie otworzyła polski rynek fantastyki na twórczość autorów rodzimych, udowadniając, że można pisać inaczej, oryginalniej, wcale nie odgapiając pomysłów od fantastów anglosaskich. Przede wszystkim jednak uczyniła z Sapkowskiego pisarza popularnego również wśród czytelników dotychczas niezbyt zainteresowanych literaturą fantasy. Wyliczanie dalszych jego zasług nie ma sensu, chodzi po prostu o to, że od Sapkowskiego wymaga się więcej – niezależnie, czy uzna się to za błogosławieństwo czy przekleństwo dla pisarza. Jego kolejne powieści oceniane były przez pryzmat wcześniejszych, „wiedźmińskich dokonań”, i choć zdania na temat tzw. trylogii husyckiej były podzielone, to jednak czuć było w nich „rękę mistrza”: rozpoznawalny od razu, uwielbiany i ceniony przez miłośników styl. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o „Żmii”.
Akcja powieści rozgrywa się w Afganistanie w latach 80., w okresie interwencji wojsk radzieckich przeciw partyzantce mudżahedinów. Główny bohater to rosyjski żołnierz o polskich korzeniach, Paweł Sławomirowicz Lewart. Poznajemy go w ogniu walki, po której doświadczony praporszczyk (chorąży piechoty) zostaje przeniesiony na nowy posterunek. Na tle innych żołnierzy Lewart wyróżnia się tym, że posiada dar prekognicji – jak nietrudno się domyślić, dość przydatny w okolicznościach wojennych. Nie dość jednak, że potrafi przewidzieć zagrożenie; podczas jednego z patroli Lewart trafia do pustynnej kotlinki, w której natyka się na złotą żmiję, istotę opiewaną przez miejscowe legendy. Od tego momentu mężczyzna nie będzie w stanie uwolnić się od wspomnienia jej dziwnego wzroku, wzmacnianego jeszcze przez tajemnicze wizje z przeszłości afgańskich ziem.
Trudno jest pisać o fabule najnowszej książki Sapkowskiego, nie zdradzając przy tym zbyt wiele. Podstawowy problem „Żmii”, rzutujący także na jej całościowy odbiór, to fakt, że wcale nie jest to powieść, lecz w zasadzie rozbudowane opowiadanie. Cienka – jak na standardy Sapkowskiego – licząca zaledwie 230 stron książka sprawia wrażenie rozpisanej na siłę (wrażenie potęguje też większa niż zazwyczaj czcionka). Intrygujący pomysł wyjściowy o wiele lepiej sprawdziłby się w formie dłuższego opowiadania, i choć znane są przypadki niekontrolowanego przez pisarza rozrostu historii (choćby Dukaj z „Lodem”), w tym wypadku trudno tłumaczyć autorski zamiar mnogością wątków bądź zbyt wielką liczbą bohaterów. Wręcz przeciwnie, uboga (pod względem treści) historia Lewarta została opakowana w konteksty historyczno-militarne, mające zapewne zamaskować rażące braki fabularne. Sapkowski zawsze legitymował się dogłębną znajomością źródeł, w „Żmii” jednak jego zapędy researcherskie, umiłowanie do dzielenia się z czytelnikiem pozyskaną wiedzą zdecydowanie wzięły górę nad chęcią opowiedzenia ciekawej historii. Z jednej strony działa to na korzyść powieści, która z widoczną dbałością o detale rekonstruuje specyfikę rosyjsko-afgańskiej wojny; charakterystyki samego choćby sprzętu militarnego zadowolą pewnie każdego miłośnika tego typu realizmu (na szczęście pomyślano i o kompletnych laikach – na końcu powieści zamieszczono pomocny w rozszyfrowaniu skrótów oraz wojskowego żargonu słowniczek „afgański”). Jednak – choć smykałka do odtwarzania realiów sprawdziła się w trylogii husyckiej, nie przesłaniała bowiem samej opowieści – w „Żmii” jednak przesadne i nachalne nasycanie każdej strony szczegółami techniczno-historycznymi wydaje się być przede wszystkim autorską rekompensatą za ubogość fabuły. Momentami miałem wrażenie, że Sapkowski za wszelką cenę musi potwierdzić swoją erudycję; nawet wizje Lewarta, najbardziej ocierające się o klasyczną fantastykę, sprowadzają się do wymieniania przez autora niezliczonej liczby nazw i imion, odwołań mitologicznych bądź kronikarskich. Wszystkie te popisy w żaden sposób nie przyczyniają się do uatrakcyjnienia samej lektury – końcowy efekt jest taki, że wszystko, co przydarza się Lewartowi, posiada tylko i wyłącznie wartość ciekawostki, niezbyt twórczego postmodernistycznego pomieszania.
Forma rozbudowanego opowiadania pociąga za sobą kolejne mankamenty, jak choćby słabo zarysowane postaci. Mocną stroną Sapkowskiego zawsze była kreacja bohaterów, zarówno tych najważniejszych, pierwszoplanowych, jak również całej maści pobocznych, choć umiejętnie wprowadzonych do akcji, przekonujących nawet gdy autor charakteryzował ich zaledwie kilkoma zdaniami. Nie potrafię dopatrzeć się w „Żmii” nikogo podobnego, choć wynika to w znacznej mierze z pośpiechu, w jakim rozwija się historia, który nie daje wielu okazji do przyjrzenia się komukolwiek bliżej. Kiedy jednak trafi się scena dialogowa, Sapkowski nie zawodzi: rozmowy między Lewartem a jego współtowarzyszami napisane są w barwnym, żywym stylu, obowiązkowo pojawia się też postać mądrego i wyedukowanego kumpla (wszystkowiedzący botanik Łomonosow). Niestety, większość relacji między bohaterami zostaje ledwie zaznaczona. O wątku romansowym nie warto wspominać: niby jest – może z poczucia obowiązku? – ale tak naprawdę to go nie ma.
Sapkowski pisze oczywiście w sposób wciągający, tu i ówdzie przemycając trafne komentarze oraz charakterystyczne dla siebie, zabawne one-linery. „Żmija” dowodzi tego, co jest wiadome od dawna: Sapkowski potrafi uwodzić czytelnika ironią i sprawnym warsztatem oraz dynamicznymi i malowniczo ukazanymi scenami walki. Mój główny zarzut wobec „Żmii” sprowadza się do smutnej konstatacji, że tym razem Sapkowski poszedł na łatwiznę. W żadnym wypadku nie chodzi jednak o to, żeby bez końca porównywać wszystko co napisze do cyklu wiedźmińskiego – byłoby to dużą niesprawiedliwością wobec jego dalszej twórczości. Jeśli jednak kogoś obwołano – i to nie bez powodu – Mistrzem, to nie wypada mu wydawać tak słabych powieści.

P.S. Na marginesie dodam tylko, że szata graficzna książki stanowi przykład wyjątkowego bezguścia ze strony wydawnictwa. Okładka jest kiczowata, papier toaletowy, a wdrukowane w skrzydełka reklamy innych książek Supernowej wywierają efekt odwrotny do zamierzonego.