Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 31 maja 2023
w Esensji w Esensjopedii

Marcin Wroński

ImięMarcin
NazwiskoWroński
WWW

Tożsamości Marcina Wrońskiego

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 »

Marcin Wroński

Tożsamości Marcina Wrońskiego

AK: Bliźniaczki, bliźniaczkami, ale u Ciebie opis owego mózgu jest dość naturalistyczny…
MW: Naprawdę? Zależało mi, aby nie mówiąc za dużo, bez opisów na pół strony, osiągnąć właśnie takie wrażenie. Tu przyznam, że staram się traktować pisanie jako bardzo poważną łamigłówkę. Niedawno znajomy opowiadał mi o ciekawym eksperymencie czytelniczym: położył obok siebie opisy pojedynków Dumasa, Sienkiewicza i Sapkowskiego, pytając sam siebie, który wygra wrażeniowo. Dumas przegrał od razu, bo był papierowy, czysto konwencjonalny. Sapkowski był nadzwyczaj precyzyjny, niemniej niejasny, bo nasycony czysto szermierczym, fachowym słownictwem, którego się nie czuje. Natomiast Sienkiewicz wcale nie rozpisał walki na kroki i pchnięcia, tylko zagrał na wrażeniu za pomocą porównań, że „skoczył jak jastrząb”, „umknął jak wiatr”, a tylko jedno jedyne decydujące pchnięcie opisał dokładniej. No i co z tego, że szermierz powie: „No dobra, ale jak ta walka konkretnie wyglądała?”. Nieważne, o to niech się martwi reżyser od ekranizacji! Dla czytelnika ważniejsze jest, co on w tej walce poczuł. No, chyba że czytelnik jest maniakalnym erpegowcem i wymaga daleko idących konkretów. Ja nie jestem, dlatego staram się grać wrażeniem, półsłówkami… Mam świadomość, że nie zawsze to wychodzi, ale skoro Ty poczułaś lepkość i oślizgłość – mimo że o tym mózgu i całej głowie było nie więcej jak pięć-siedem kilkuzdaniowych „wejść antenowych” rozsianych na pięćdziesięciu stronach opowiadania – to mam powody do zadowolenia.
AK: Momentami „Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża” przypomina makabrę, a czasami barokowy koncept. Celowo?
MW: Ha, jakże się cieszę, że to widać! Myślę, że koncept to dobre słowo, bo koncepty są tu nawet dwa. Pierwszy łatwo zauważalny – że wszystko dzieje się w jednym mieście, Molku, stolicy Pobrzeża, że poszczególne opowiadania zazębiają się postaciami jak trybiki, no i te drobne wstępiki rysujące tło. Uważałem to za najlepszy patent na zbiór opowiadań, którego głównym bohaterem nie będzie człowiek, ale miasto. A drugi koncept nieco inny – chciałem, aby mimo tego powiązania był to zbiór opowiadań różniących się klimatem, wymową, konwencją. Zależało mi, aby w pierwszej książce fantastycznej pokazać świat Aytlanu i Pobrzeża z różnych stron. Może to jakieś dziwactwo, ale przeszkadzałoby mi, gdybym przedstawił się czytelnikom jako „ten, co pisze o nekromancie Nzalanie” czy „ten, co pisze o wężu Marlu”. Rzecz jasna, nie zamierzam ograniczać moich tekstów tylko do tego, ale na początek dążyłem do etykietki „tego, co pisze o Molku”, co podobno się udało. No i właśnie stąd ta różnorodność – detektywistyczne opowiadania o Marlu i Kannabim, klimatyczne o Przeklętniku, bosko-ludzkie o Pomorze i umierającym namiestniku Quotlinie, a do tego wszystkiego przaśna i żartobliwa historyjka o myśliwym Toriku i gnomie. Makabra zaś musiała się pojawić właśnie jako jedna z odsłon tej różnorodności. Faktycznie, Molk to nie miejsce, gdzie można znaleźć ładne krajobrazy, ale przecież prócz zdechłych koni, obciętych głów i odsłoniętych mózgów pojawiły się tam elementy, powiedzmy, cieplejsze i bardziej refleksyjne. Jak to w życiu.
AK: Skoro jesteś „piszącym o Molku” w pierwszej kolejności, to serca samego miasta nie powinno być trochę więcej? Ulic, ludzi, gwaru, może smrodu i straganów?
MW: To kwestia gustu. Być może powinno i jeśli tak mówisz, mnie pozostaje tylko przyjąć to do wiadomości i następnym razem przemyśleć, czy pewnych rzeczy nie byłoby warto opisać inaczej. Klient ma zawsze rację – to dobra zasada nie tylko kupców, ale i pisarzy [śmiech]. Natomiast ze swojej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że opowiadanie i powieść rządzą się nieco innymi prawami. Stąd faktycznie w „Tfu, pluje Chlu!” fragmenty czysto klimatotwórcze są w większości opowiadań dość krótkie i zdominowane przez działania bohaterów. Natomiast już w „Wężu Marlu” jest nieco inaczej – tu czytelnik znajdzie wręcz całe podrozdziały, gdzie istotą sprawy jest zbudowanie klimatu. Zwłaszcza w drugim tomie, który jest jeszcze w fazie obróbki, miłośnicy smrodliwych uliczek Molku znajdą coś dla siebie, bo będzie tam się dział cały rozdział.
AK: Koncept, makabra, ale też gawęda. Zarówno „Tfu…” jak i „Wąż Marlo” przypominają klimatem konwencję bajarską. Trudno było utrzymać taką stylistykę?
MW: Nie, nie bardzo trudno, bo to przecież konwencja dość oczywista. Nie ma co udawać, że opowiadam prawdziwe historie, bajam przecież. Znacznie bardziej męczę się, tworząc poczciwą, zwyczajną narrację w stylu „tymczasem X wsiadł na konia i po kilku godzinach forsownej jazdy dotarł do…”, bo sam się przy tym nudzę i muszę wymyślać najróżniejsze sztuczki, żeby nie zanudzić czytelnika. Powiem więcej – w pierwszym zamyśle „Wąż Marlo” cały miał być gawędą głównego bohatera, oczywiście w pierwszej osobie. Zrezygnowałem jednak z dwóch przyczyn – wtedy książka stałaby się zbyt podobna do zbliżonej tematycznie „skrytobójczej” trylogii Robin Hoob oraz nie dałaby możliwości pokazania Marla z różnych punktów widzenia. Bo właśnie różne punkty widzenia to kolejny bardzo naturalny sposób poznawania i pokazywania bogactwa świata. Siedzi sobie przy piwie kilku kamratów i jeden opowiada o jakichś przygodach. A nagle podrywa się drugi: „Zaraz, zaraz, przecież i ja tam byłem i wszystko wyglądało zupełnie inaczej!”. Naprawdę warto wsłuchiwać się w to, jakimi torami podąża nasza naturalna komunikacja i brać z niej przykład. O ile oczywiście jest to komunikacja, a nie tylko „cze, no, no, no, nie, no weź!, eee, nara!”. Od naśladowania takich rzeczy jest Dorota Masłowska, a ja ani myślę wchodzić jej w paradę [śmiech].
Romuald Pawlak – pisarz:
Powiedziałbym, że spotkałem Marcina, ale to on brutalnie pewnego dnia wkroczył w moje życie. – Będę redagować pańską książkę – powiedział. I wyciągnął rewolwer. – Ale wolę pana zastrzelić, a potem zająć się własną powieścią…
AK: Pisarz kontra redaktor – jak Ci się redaguje innych autorów?
MW: Dlaczego kontra? Te dwa zawody mają więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać, bo redaktor nie jest przecież kimś, kto poprawia wyłącznie oczywiste błędy – to robi korektor. Jest raczej lekarzem tekstu i to często bardziej nanochirurgiem niż typem od amputowania kończyn. Dobra redakcja jest niemal artystyczną pracą – jak nie zmieniając stylu autora, jego porządku świata, pomóc mu w tym ostatnim podejściu wydobyć maksymalną jakość, do jakiej jego tekst jest zdolny. Lub może inaczej – nie tyle nawet pomóc autorowi, co tekstowi, gdyż, pozostając przy porównaniach lekarskich, redaktor nazbyt przejmujący się komfortem psychicznym pisarza przypominałby pediatrę, który bardziej interesuje się matką niż dzieckiem. I teraz tak: jeśli pisarz, z którym współpracuję, jest dobrą matką, czyli taką, której zależy na dziecku – wszystko toczy się co najmniej dobrze. Jeśli ważniejsze są dla niego własne ambicje – to w ogóle nie jest współpraca, tylko absurdalna walka: „Panie Autorze, tu trzeba skreślić przecinek. – Co? To mój przecinek, to mój natchniony przecinek!”. Zdarzają się też takie matki, którym nie zależy, bo najchętniej spłodziłyby już kolejnego potomka. To nie oznacza koniecznie złej współpracy, ale jest… smutno.
Małgorzata Pacholczyk – tłumacz:
Marcina poznałam w pracy. Zostałam przyjęta na próbę do Wydawnictwa Paweł Skokowski, które zajmuje się wyłącznie książkami dla dzieci. Jestem tłumaczem języka francuskiego, więc moim zadaniem było przetłumaczenie paru kawałków, a Marcin jako redaktor miał mnie oceniać i stwierdzić, czy się w ogóle do czegoś nadaję. Polubiliśmy się. Marcin potrafi przyznać się do błędu. Kiedyś poprawił mi w słowniku dla dzieci hasło o czosnku, bo myślał, że ta jadalna część jest na tym zielonym u góry. Dał się przekonać, że jednak pod ziemią, jak u cebuli.
MW: Kiedy dziewięć lat temu zacząłem pracować jako redaktor, na nowo poznałem takie zjawisko jak książka, z zupełnie innej perspektywy. Poznałem też praktycznie, co znaczy bardzo mądra maksyma, że sztuka pisania jest w istocie sztuką skreślania. To pomogło mi też nabrać dystansu do samego siebie. W końcu dla czytelnika ważniejszy jest tekst niż autor, prawda?
AK: Prawda, choć nie ukrywajmy, że czytelnicy często zastanawiają się, kto też wystukał tyle tych literek, albo co też autorowi siedzi w głowie, co lubi, czego się boi, jakie ma sny. Ludzie są ciekawi, chcieliby wejść do głowy autora i się trochę porozglądać.
MW: Oczywiście, to zrozumiałe, mnie również ciekawiło nieraz, kim jest ten człowiek, który napisał tę czy inną książkę. Tylko w wielu wypadkach doznałem potwornego rozczarowania! W książce dobro i piękno – a autor drań i psychopata. W książce przygody i dziwy – a autor typowy profesor, który mało się ruszał ze swojego gabinetu. Po iluś tego typu zdziwieniach doszedłem do wniosku, że pisarz nie jest Dodą Elektrodą i to, jak wygląda lub co robi prywatnie, naprawdę nie ma większego wpływu na jego książki. Dlatego też rozumiem autorów, którzy chowają się głęboko za swoją twórczością i programowo nie spotykają się z czytelnikami ani nie udzielają wywiadów. Rozumiem, jednak uważam, że to przesada. Sam jestem dostępny dla wszystkich czytelników – każdy może wejść na moją stronę WWW i napisać do mnie e-mail, a mnie nie zdarzyło się jeszcze nie odpowiedzieć. Ale naprawdę nie uważam, abym jako człowiek na tyle odbiegał od średniej, żeby stać się atrakcją. Staram się pisać coraz lepsze książki – o to najbardziej mi chodzi.
Sławek Łukasiewicz:
Lublin, miasto trochę z mgły, trochę z wódczanego i kloacznego Wschodu, trochę z kościelnej pruderii, a do tego miasto tylu uniwersytetów, że chyba nawet władza ludowa nie wiedziała ile ich było.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Wracać wciąż do domu
Ursula K. Le Guin, Michał Hernes

24 I 2018

Cztery lata temu opublikowaliśmy krótki wywiad z Ursulą K. Le Guin.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Piszę o osobach zagubionych i poszukujących
Anna Kozak

17 XI 2014

Prezentujemy wywiad z Anną Kozak, autorką powieści „Okna” wydanej w październiku 2014 roku nakładem wydawnictwa Akurat.

więcej »

Polecamy

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”

Stare wspaniałe światy:

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.