A pamiętacie…: The La’s – ona znowu idzieThe La’s to zespół, który ostatecznie wydał jeden album studyjny, pięć singli oraz… siedem albumów kompilacyjnych. Tylko jeden ich utwór jest znany szerzej, a mimo to zdołali wywrzeć wrażenie na innych – do inspirowania się ich muzyką przyznaje się m.in. Noel Gallagher z Oasis, a także The Stone Roses, The Charlatans i The Libertines.
Wojciech GołąbowskiA pamiętacie…: The La’s – ona znowu idzieThe La’s to zespół, który ostatecznie wydał jeden album studyjny, pięć singli oraz… siedem albumów kompilacyjnych. Tylko jeden ich utwór jest znany szerzej, a mimo to zdołali wywrzeć wrażenie na innych – do inspirowania się ich muzyką przyznaje się m.in. Noel Gallagher z Oasis, a także The Stone Roses, The Charlatans i The Libertines. ![]() The La’s in 1990. Left to right: Lee Mavers, Peter „Cammy” Cammell, Neil Mavers and John Power Source: Promotional image of The La’s released circa. 1990. Copyright belongs to Go! Discs or the photographer Clare Muller. Fot. Wikipedia O istnieniu tego zespołu dowiedziałem się, a raczej przypomniałem sobie (bo przecież ich hit nie jest mi obcy) podczas pisania artykułu o T’Pau – bo pochodzą z tego samego Huyton co płomiennowłosa Carol Decker. Gdy zacząłem zgłębiać dzieje The La’s, zastanawiałem się, czy chcę ich omawiać – puściłem sobie bowiem inne ich utwory i stwierdziłem, że kompletnie to do mnie nie przemawia. Ale czy musi? Nie o to przecież chodzi w tym cyklu… Początek The La’s datuje się na rok 1983, a jego twórcą był Mike Badger, kompozytor, gitarzysta i wokalista. Na przestrzeni dziesięciu lat aktywności grupy przez jej skład przewinęło się dwudziestu muzyków, ale za jej trzon uważa się duet Lee Mavers (wokal, gitara) i John Power (bass, wokal wspierający). Założyciel opuścił bowiem swój zespół już po trzech latach, by założyć kolejny – The Onset – z innymi muzykami. Być może dlatego, że przyjęty rok po powstaniu grupy Mavers okazał się być uzdolnionym w tych samych kierunkach co Badger…? Faktem jest, że tuż przed swoim odejściem dokoptował jeszcze do składu nowego basistę – właśnie Powera. Występując w liverpoolskich klubach, zespół grał proste, dość surowe utwory w rockowej stylistyce Merseybeat, w dwadzieścia lat po tym, jak podgatunek ten święcił największe triumfy (za sprawą choćby takich gwiazd, jak The Beatles, The Rollings Stones czy The Animals). Mavers określał ich brzmienie jako „korzenne” (rootsy), „surowe i organiczne”, podczas gdy w bazie AllMusic figurują jako „proste, melodyjne, akustyczne aranżacje”. Cóż, jedno nie wyklucza drugiego. W każdym razie dopiero po odejściu Badgera, gdy Mavers został oficjalnie frontmanem grupy, zaczęto rozglądać się za możliwością wydania tych kompozycji. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Go! Discs, pierwszym singlem był wydany w październiku 1987 „Way Out”. Nie przyciągnął większej uwagi, choć na łamach pisma „Melody Maker” był chwalony przez lidera „The Smiths”, Morriseya. W 1988 roku wyszedł drugi singiel, „There She Goes”, który, choć grany przez rozgłośnie częściej, nie zawojował list przebojów – dotarł do miejsca #51. Trzecim singlem miał być „Timeless Melody” w roku 1989 – nakład testowy został rozesłany do krytyków, „Melody Maker” nagrodziło go nawet mianem „singla tygodnia”, ale… Na jaw zaczęła coraz bardziej wychodzić perfekcjonistyczna i trudna w obcowaniu natura Maversa. Frontman do tego stopnia był niezadowolony z produkcji, że singiel został ostatecznie wycofany z produkcji. Nagrywanie debiutanckiego albumu przeciągało się już dwa lata. Muzycy przychodzili i odchodzili, jedynie Mavers i Power pozostali ze składu, który pozostawił po sobie Badger (a już wcześniej grupa miała kilku basistów i perkusistów!). Zmieniano także producentów. Ostatecznie w grudniu 1989 roku grupa ponownie nagrała swe utwory pod okiem (i uchem!) Steve’a Lillywhite’a, odpowiedzialnego za brzmienie między innymi Simple Minds i U2. Mimo świetnego zgrania grupy w tamtym składzie, Mavers wciąż nie był zadowolony z brzmienia. Krąży anegdota, że nie spodobał mu się klasyczny stól mikserski z lat 60., „bo nie było już na nim kurzu z tamtych lat”. W innej wersji tej historii czytamy, że nie chciał, by sprzęt został wyczyszczony, by zachować leżący na nim brud z tamtej epoki. Wytwórnia miała już dosyć tego, więc Lillywhite pozbierał te nagrania z sesji, które uznał za najlepsze – i złożył je w album. Grupa (a zwłaszcza Mavers) nie była tym zachwycona… W jednym z wywiadów lider stwierdził, że nienawidzi tej płyty. Ale stało się. Tytułem albumu została sama nazwa zespołu. Zdobył on status Srebrnej Płyty i dotarł do 30 miejsca w notowaniach w Wielkiej Brytanii, ale poza jej granicami nie odniósł sukcesu – w USA sprzedano ledwie 50 tys. kopii. Ponieważ w czasie sesji nagrano ponownie także wcześniejsze utwory, wytwórnia powtórnie wydała „There She Goes” na singlu, kręcąc w dodatku do niej nowy teledysk (choć Mavers wygląda na nim na nastolatka, w tym czasie dobiegał trzydziestki!). Tym razem utwór zawędrował na 13 miejsce listy przebojów i stał się znany także poza Wyspami. Warto zaznaczyć, że to nie ostatnie wydanie tego singla – trzeci raz pojawił się w roku 1999 i dotarł do miejsca #65, a czwarty raz w 2008 wyłącznie na winylu, z okazji dwudziestej rocznicy – i w tej postaci wylądował na miejscu #181. Utwór ma banalną budowę – prosty refren powtarzany jest cztery razy z wykorzystaniem przejścia. Jego covery zostały nagrane przez Sixpence None the Richer, Robbiego Williamsa, The Wombats, The Boo Radleys i The Cranberries. Wykorzystany został w filmach „Nie wierzcie bliźniaczkom” („The Parent Trap”), „Fever Pitch”, „Girl, Interrupted” oraz „Poślubiłem morderczynię” („So I Married an Axe Murderer”). Utwór pojawił się także jako ironiczny komentarz do rezygnacji Margaret Thatcher z funkcji premiera w listopadzie 1990 roku. Tymczasem zespół wyruszył w 1991 roku trasę promocyjną, występując także na festiwalach oraz w telewizji. W połowie grudnia tegoż roku jednak niespodziewanie sam John Power ogłosił, że ma dość grania ciągle tych samych kawałków z lat 80. i odszedł, by założyć grupę Cast. Na szybko dobrano kolejnego basistę i dokończono trasę, po czym w zasadzie zawieszono działalność. W kolejnych dekadach zespół zbierał się i koncertował okazjonalnie, nie przygotowując żadnego nowego materiału. Co prawda Mavers próbował grania z różnymi muzykami, ale nie wyszło z tego nic konkretnego – a to z powodu wilgoci w studiu, a to z powodu upłynięcia terminu kontraktu. Pod koniec lat 90. Mavers odnowił kontakty z założycielem, Badgerem, w efekcie czego na świat wyszły kompilacje złożone z wczesnych wersji demo i nagrań amatorskich. W połowie pierwszej dekady XXI wieku trzon The La’s znowu połączył swe siły – ale tylko by znów grać na koncertach głównie swe stare piosenki, z niewielkimi dodatkami. Pytany o nową płytę, Power (który do tego czasu wraz z Cast zdążył wydać cztery albumy studyjne) nieodmiennie wskazywał na Maversa, który miał pracować nad czymś wielkim, czego nie wolno było poganiać. W tym czasie pojawiły się także albumy koncertowe i kolejne wersje alternatywne (w końcu nagrywano je przez parę lat…). Lee Mavers bywa porównywany z liderem Velvet Underground, Lou Reedem (plotki głoszą wręcz o inspirowaniu się ich singlem „There She Goes Again”, o podobnej tematyce i zbliżonym schemacie tekstu – jednak muzycznie są zupełnie odmienne). Obaj odnieśli niewielki sukces ze swoim pierwszym zespołem, ale mimo to stali się postaciami kultowymi, obaj unikają mediów i są samotnikami, obaj podobno piszą piosenki o narkotykach i są (podobno!) od nich silnie uzależnieni. Obaj też mają większy wpływ na innych artystów niżby to wynikało z ich komercyjnego sukcesu. Samo „There She Goes” również bywało nazywane „odą do heroiny”, szczególnie z uwagi na frazy „Racing through my brain” oraz „Pulsing through my vein”. John Power na te uwagi odpowiadał wymijająco („I don’t know. Truth is, I don’t wanna know.”), ale gitarzysta Paul Hemmings stanowczo temu zaprzeczył. Mavers w pewnym wywiadzie przyznał się do zażycia heroiny, ale miało to mieć miejsce dopiero w 1990. W serwisie YouTube można posłuchać ponad 50 różnej jakości nagrań The La’s, pochodzących głównie z albumów kompilacyjnych. Jeśli jest się miłośnikiem tej odmiany brytyjskiego rocka, można żałować, że utwory te nie doczekały się doszlifowania i wydania oficjalnego. Ale cóż – perfekcjonizm ma swoją (wysoką) cenę. Czasem stanowczo ZA wysoką. ![]() 17 lutego 2021 |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj archiwalny koncert legendy czeskiego jazz-rocka Martina Kratochvíla i jego formacji Jazz Q (Praha).
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj ostatni opublikowany w epoce longplay kwintetu Dona Rendella i Iana Carra.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj koncertowa (ale z premierowym materiałem) płyta kwintetu Dona Rendella i Iana Carra.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Robbie Nevil – takie jest życie
— Wojciech Gołąbowski
Krótko o komiksach: NieZjawiskowy spadek formy
— Wojciech Gołąbowski
Miejsca, które warto odwiedzić: Kiedy para - buch!
— Wojciech Gołąbowski
Miejsca, które warto odwiedzić: Ochorowiczówka ma młodsze rodzeństwo!
— Wojciech Gołąbowski
Ten okrutny XX wiek: Jak Stany Zjednoczone usiłowały zachować neutralność
— Wojciech Gołąbowski
Kadr, który…: Głowa astronauty czy ufoludka?
— Wojciech Gołąbowski
Krótko o komiksach: Dlaczego dziupla
— Wojciech Gołąbowski
Przeczytaj to jeszcze raz: Pozornie bez związku, niemal bez trupa
— Wojciech Gołąbowski
Przeczytaj to jeszcze raz: Ohydne anonimy na spokojnej angielskiej wsi
— Wojciech Gołąbowski
Przeczytaj to jeszcze raz: Odliczanie do zera
— Wojciech Gołąbowski
Przeczytaj to jeszcze raz: Samotny zabójca wampirów
— Wojciech Gołąbowski