Sens życia według CohenaLiryczny nastrój, dużo dowcipów i jeszcze więcej dobrej muzyki – tak wyglądał poniedziałkowy koncert Leonarda Cohena we wrocławskiej Hali Stulecia, która była wypełniona niemal do ostatniego miejsca.
Michał HernesSens życia według CohenaLiryczny nastrój, dużo dowcipów i jeszcze więcej dobrej muzyki – tak wyglądał poniedziałkowy koncert Leonarda Cohena we wrocławskiej Hali Stulecia, która była wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Leonard Cohen, Wrocław, 29 września 2008 Cohen rozpoczął od naprawdę mocnego uderzenia – na pierwszy ogień poszło „Dance Me to the End of Love”, które znakomicie wprowadziło publiczność w poetycki i kameralny nastrój poniedziałkowego koncertu. Kanadyjczyk pilnował jednocześnie, żeby nie było zbyt poważnie, i co jakiś czas serwował fanom charakterystyczne dla niego dowcipy. Trzeba przyznać, że dzięki temu w inteligentny sposób balansował pomiędzy powagą a luzem. O skromności nie wspominając, często kłaniał się bowiem wrocławskiej publiczności. Zdarzało się też, że komplementował towarzyszących mu muzyków, chcąc podkreślić, jak wiele jego muzyka im zawdzięcza. Na wielkie brawa zasługują przede wszystkim piosenkarki z chóru – Sharon Robinson i siostry Webb. W pewnym momencie artysta wsłuchał się w ich śpiew i powiedział, że to jest właśnie poezja życia. Coś, czym kończy swój dzień przed snem i czym zaczyna przy porannej toalecie. Wyjaśnił publiczności, że chce jej przedstawić kwintesencję sensu istnienia. Nawoływał, żeby wsłuchać się w te słowa. W końcu zdradził, że sensem jest to, co śpiewają chórzystki: „Duda dam, duda dam”. Mówiąc szczerze, trudno powiedzieć, czy należy to uznać za żart, czy też za próbę uświadomienia wszystkim, że w życiu liczą się niezauważalne na pierwszy rzut oka drobiazgi. Jak wspominałem, wielki muzyk swoją skromnością urzekł także fanów, którym dziękował za to, że może zaśpiewać we Wrocławiu, to znaczy w mieście, które zaznało w przeszłości wielu cierpień. W ten sposób zrobił wprowadzenie do „Anthem”, w którym ogromnie przejmująco zabrzmiały słowa: „Ring the bells that still can ring”. Wyśpiewując to, odnosił się do wszystkich budowli, które przetrwały minione czasy. Niewykluczone, że kolejny fragment tej piosenki: „Every heart, every heart to love will come but like a refugee” nawiązywał z kolei do jego żydowskich korzeni i pamięci o Żydach, których przepędzono swego czasu z Wrocławia. Wielokrotnie wspominał przeszłość, jednakże w czasie koncertu nie zabrakło też jego nowszych kawałków, chociażby „I’m Your Man”. Z drugiej strony bodaj największe oklaski dostało „Hallelujah” i zwłaszcza przerobione specjalnie na tę okazję zdanie: „And remember when I moved to Wroclaw”. Sporo osób autentycznie się przy tym wzruszyło. Wzruszenie szybko zastępowała jednak radość, że koncert wciąż trwa. Artysta często zwodził wszystkich tym, że go już kończy, by zaraz potem powrócić efektownie na scenę. Po jednej z takich sytuacji ujął wszystkich słowami piosenki: „I tried to leave you”, na koniec pożegnał zaś fanów tekstem: „Mam nadzieję, że jesteście usatysfakcjonowani”. Nie można tego powiedzieć o wszystkich. „Dwadzieścia trzy lata temu było lepiej” – powiedział po koncercie jeden z melomanów. „Ale był wtedy młodszy” – dodał słusznie ktoś inny. Trzeba przyznać, że jak na swoje lata Cohen trzyma się lepiej niż dobrze. W czasie ponadtrzygodzinnego show udowodnił, że niewiele stracił z młodzieńczej werwy i wciąż potrafi porywać tłumy. Było to widać szczególnie przy klasykach takich jak „Suzanne” czy „So Long, Marianne”. Poza tym usłyszeć można było między innymi „In My Secret Life” i „Bird on the Wire”. Osobiście ubolewam nad tym, że zabrakło kilku moich ulubionych piosenek, na przykład „Sisters of Mercy”, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. ![]() 3 października 2008 |
Jak na kompozytora i piosenkarza, mającego na koncie trzynaście albumów studyjnych, dziewięć kompilacyjnych i trzy koncertowe, aktywnego na scenie nieprzerwanie od 1983 roku i występującego z wieloma gwiazdami, Howard Jones pozostaje u nas osobą zadziwiająco mało znaną.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj debiutancki album solowy francuskiego pianisty jazzrockowego Benoît Widemanna.
więcej »The La’s to zespół, który ostatecznie wydał jeden album studyjny, pięć singli oraz… siedem albumów kompilacyjnych. Tylko jeden ich utwór jest znany szerzej, a mimo to zdołali wywrzeć wrażenie na innych – do inspirowania się ich muzyką przyznaje się m.in. Noel Gallagher z Oasis, a także The Stone Roses, The Charlatans i The Libertines.
więcej »Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Robbie Nevil – takie jest życie
— Wojciech Gołąbowski
Paper Lace – Billy bohater w noc zgonu Chicago
— Wojciech Gołąbowski
Yvonne Elliman – Maria z Magdali od Bee Geesów i Claptona
— Wojciech Gołąbowski
Irene Cara – cóż za uczucie!
— Wojciech Gołąbowski
John Parr – widzę nowy horyzont
— Wojciech Gołąbowski
Feargal Sharkey – od punka do orderu
— Wojciech Gołąbowski
Całuski dla mnie
— Wojciech Gołąbowski
„Interstellar” jak marmolada pomarańczowa
— Michał Hernes
Tina, królowa talk show
— Michał Hernes
„Operetka” jest naga
— Michał Hernes
Grzech nie zobaczyć
— Michał Hernes
Klęska „Baala”
— Michał Hernes
Bluesowa trylogia
— Michał Hernes
Masz talent?
— Michał Hernes
Politycznie poprawne poprawianie
— Michał Hernes
Tysiące pojedynczych słów
— Michał Hernes
Kur…, to nie ten koncert!
— Michał Hernes