50 płyt na 50-lecie polskiego rockaEsensja.pl Esensja.pl
50 płyt na 50-lecie polskiego rockaCollage ‹Moonshine›Utwory | | CD1 | | 1) Heroes Cry | 6:39 | 2) In Your Eyes | 14:04 | 3) Lovely Day | 5:10 | 4) Living in the Moonlight | 4:43 | 5) The Blues | 7:16 | 6) Wings in the Night | 11:11 | 7) Moonshine | 12:49 | 8) War Is Over | 5:27 |
20. COLLAGE – MOONSHINE (1994) To bardzo zachodni album. Choćby dlatego, że język angielski, w którym napisano wszystkie zaśpiewane ciepłym głosem Roberta Amiriana teksty, angielskim jest w rzeczywistości, a to do dziś w naszej muzyce ewenement. Trudno też nazwać flagowe dzieło krajowego art rocka słowiańskim spojrzeniem na progresję, co można powiedzieć o dwie dekady starszych krążkach SBB, Niemena czy Anawy, bo o żadnym polskim duchu nie ma tutaj mowy – muzyka na trzeciej płycie Collage jest na wskroś brytyjska. (Niektórzy dosłuchują się w niej wpływów nadwiślańskiego folkloru, lecz powiedzmy sobie szczerze: te pojawiające się gdzieniegdzie „ludowe” nuty można by wywieść z co najmniej dwóch trzecich Europy). Słowem: wspomniany Amirian (poza mikrofonem – gitara akustyczna i mandolina), gitarzysta Mirosław Gil, klawiszowiec Krzysztof Palczewski, bębniarz Wojciech Szadkowski i basista Piotr Witkowski postanowili obracać się w granicach dobrze znanych schematów. Cały wic polega wszak na tym, JAK zapatrzeni w Marillion i Genesis twórcy poradzili sobie ze starą konwencją. A odpowiedź jest krótka: fenomenalnie. „Moonshine” wydaje się dobrym kandydatem na wzorzec neoprogresywnej płyty – wszystko jest takie, jakie być powinno, dopięte na ostatni guzik, może poza trochę kulejącym brzmieniem. Nie brak rozbudowanych, epickich kompozycyj (zbliżające się do 15 minut „In Your Eyes” czy utwór tytułowy) ani ballad z olbrzymim komercyjnym potencjałem („Living in the Moonlight”); wymaganego przez stylistykę patosu jest dokładnie tyle, ile trzeba, a na grubo ponadgodzinnym albumie wcale nie ma dłużyzn, co kolegom po gatunku zdarzało się i wciąż jeszcze zdarza rzadko. Zwłaszcza w latach 90., chwilę później zdominowanych przez grupy pokroju Areny i Flower Kings. Krążek jest dość lekki, lecz nieprzesłodzony, energiczny, a kiedy trzeba – delikatny i melancholijny. Zachwycają melodie. „Moonshine” nie wytycza nowych szlaków, ale pozostaje jednym z najciekawszych dzieł w swojej konwencji w ogóle. I najlepszym polskim albumem neoprogresywnym. To mało? Mieszko B. Wandowicz Riverside ‹Second Life Syndrome›Utwory | | CD1 | | 1) After | 3:31 | 2) Volte-Face | 8:40 | 3) Conceiving You | 3:39 | 4) Second Life Syndrome | 15:40 | 5) Artificial Smile | 5:27 | 6) I Turned You Down | 4:34 | 7) Reality Dream III | 5:01 | 8) Dance With The Shadow | 11:38 | 9) Before | 5:23 |
19. RIVERSIDE – SECOND LIFE SYNDROME (2005) Po szumnym, udanym debiucie oraz świetnej EP-ce „Voices in My Head” oczekiwania wobec Riverside były duże. I choć grupa nie zaproponowała płyty lepszej od swojego pierwszego długograja, trudno uznać „Second Life Syndrome” za zawód. Muzyka – stworzona w zmienionym składzie: po „Out of Myself” do formacji dołączył klawiszowiec Michał Łapaj, zastępując Jacka Melnickiego – pozostała w z grubsza tej samej stylistyce, ale, także ze względu na produkcję, szala przechyliła się w stronę metalu. Krążek jest od poprzednich nagrań mroczniejszy, cięższy, znalazło się jednak miejsce dla miękkiej, prawie radiowej ballady „Conceiving You”; Mariusz Duda zazwyczaj śpiewa łagodnie, jak na uduchowiony zespół artrockowy przystało, ale kiedy trzeba potrafi zaryczeć. Wielowątkowe numery nabierają od czasu do czasu hipnotycznego charakteru, innym razem zmieniają się w ostry, rockowy łomot – tutaj wspomnieć należy o perkusji Piotra Kozieradzkiego – albo przywodzą na myśl weteranów starej progresji, kiedy gitarzysta Piotr Grudziński cytuje Pink Floyd. Dla każdego znajdzie się więc coś miłego, jest chwytliwie i nowocześnie… tak, jak być powinno w inteligentnym rocku kierowanym do szerszego (choć nie: najszerszego) odbiorcy. Riverside, parając się całkiem modną konwencją, nagrali krążek lepszy od chociażby wydanego w tym samym roku „Deadwing” Porcupine Tree – gwiazdy, która – już wtedy po stylistycznej wolcie – zdaje się kierować swoje dzieła do tych samych konsumentów. I tak, „Second Life Syndrome”, tylko trochę ustępując debiutowi, było obietnicą zarówno kariery udanej artystycznie, jak i zdobycia popularności. Niestety – dotąd jedynie o tym drugim, komercyjnym sukcesie można w kontekście późniejszych płyt Riverside mówić bez wyrzutów sumienia. Ale to już zupełnie inna historia. Mieszko B. Wandowicz TSA ‹Heavy Metal World›Utwory | | CD1 | | 1) Kocica | | 2) Ty, on, ja | | 3) Biała śmierć | | 4) Alien | | 5) Maratończyk | | 6) Koszmarny sen | | 7) Piosełkam | | 8) Heavy metal świat | | 9) TSA pod Tatrami | |
18. TSA – HEAVY METAL WORLD (1983) Krystalizujący się na dwóch pierwszych płytach Tajnego Stowarzyszenia Abstynentów styl, wychodzący od Led Zeppelin i AC/DC, lecz otwarty na wszelkie metalowe nowości, osiągnął apogeum na albumie zatytułowanym, nie inaczej, „Heavy Metal World”. Szybkie, zadziorne gitarowe motywy, mocna sekcja rytmiczna i niebanalne teksty to prawdziwa uczta dla rockowej gawiedzi, miłośników harleyowego zapłonu i wiatru we włosach. Pełen gaz i do przodu. I tak jest od początku krążka. W oszałamiającym tempie pędząca „Kocica” zapowiada prawdziwie ostrą jazdę i, wraz z bardziej bluesową środkową częścią, kompozycja ta stanowi soczysty rockowy kąsek. Świetna „Biała śmierć” powala cięższym riffem i wolniejszym – w rytm wojskowego marszu – biciem perkusji. „Alien” to, dla równowagi, ballada. I życzyłbym wszystkim hardrockowcom takich ballad. Piękne, przestrzenne gitarowe akordy plus subtelne solówki, na tle których Piekarczyk wyśpiewuje przejmujący tekst, to prawdziwy klasyk. Dalej muzycy znów wrzucają piąty bieg i pędzą jak oszalali. „Maratończyk” i „Koszmarny sen” mogłyby się ścigać na olimpiadzie. Zwieńczeniem jest utwór tytułowy. Powalający gitarowym riffem i sabbathowskim basem (doskonały Janusz Niekrasz), jest świetną wizytówką TSA. Wykrzyczany wysokim, lekko zachrypniętym głosem tekst o przytłaczającej świat i społeczeństwo dehumanizacji zna na pamięć każdy szanujący się fan ciężkich dźwięków w naszym kraju. Ta kompozycja to istna metalowa perełka, zachwycająca także gitarowymi solówkami Nowaka. Rzecz ponadczasowa. Jak cała ta płyta. O dziwo zespołowi udało się stworzyć takie dzieło w ciężkiej dla siebie sytuacji, będąc na zakręcie kariery. Skład był praktycznie w rozsypce. Marek Kapłon (perkusja) i Andrzej Nowak oświadczyli, że jest to ich ostatnia sesja nagraniowa dla TSA. Do tego – w trakcie nagrań – do szpitala trafił gitarzysta Stefan Machel. Może dlatego muzycy próbowali żartem rozładowywać napięcie. I mimo wszystko udało im się zbudować dobrą atmosferę w studio. Poczucia humoru dowodzi tekst „Kocicy”, który należy traktować z lekkim przymrużeniem oka – ot, taki żarcik z hardrockowych stereotypów. Dobrze o grupie świadczy również piosenka „TSA pod Tatrami” z charakterystycznymi dla góralskiego folkloru przyśpiewkami. To podziękowanie złożone gospodarzom, dzięki którym kapela mogła przygotować i nagrać (próby odbywały się w hotelu Kasprowy w Zakopanem) być może najlepszy polski heavymetalowy album w historii. Wielka szkoda, że przez prawie dwadzieścia lat (do 2001) TSA nie spotkało się w oryginalnym składzie. Jakub Stępień Riverside ‹Out of Myself›Utwory | | CD1 | | 1) The Same River | 12:01 | 2) Out of Myself | 3:44 | 3) I Believe | 4:15 | 4) Reality Dream | 6:15 | 5) Loose Heart | 4:51 | 6) Reality Dream II | 4:45 | 7) In Two Minds | 4:39 | 8) The Curtain Falls | 7:59 | 9) OK | 4:47 |
17. RIVERSIDE – OUT OF MYSELF (2003) O Riverside zaczęło być głośno – choć najpierw tylko w artrockowym światku – już po wydaniu dema, zawierającego niektóre z numerów zamieszczonych później na „Out of Myself”. I trudno się dziwić – wszak pierwszy raz od czasów Collage stworzono w Polsce tak chwytliwy (i dobry zarazem) rock progresywny. Nieco inne niż w przypadku grupy Gila i Szadkowskiego były jednak inspiracje: ze starych mistrzów nie Genesis, ale Pink Floyd; z grup mniej doświadczonych – Porcupine Tree, Anathema, może Dream Theater i Tool. Podobnie bowiem jak młodsi z wymienionych wykonawców, Riverside starali się łączyć artystyczne ambicje i „progresywność” z ostrzejszą muzyką. Znamienna zresztą wydaje się przeszłość niektórych uczestników projektu – Piotr „Mitloff” Kozieradzki już wtedy był cenionym perkusistą deathmetalowym (m.in. Hate), a gitarzysta Piotr Grudziński współtworzył wcześniej doomowo-gotycki projekt Unnamed. Pozostałymi członkami formacji byli Mariusz Duda (wcześniej w reaktywowanym ostatnio w zupełnie innym składzie zespole Xanadu) – wokalista i basista – oraz klawiszowiec i realizator Jacek Melnicki, który niedługo po nagraniu debiutu opuścił grupę. Zaczyna się radiowym szumem i wybitnie gilmourowską solówką, pojawia się na chwilę prawie deadcandansowskie w stylu zawodzenie, potem zaś znika i muzyka przyjmuje własne barwy, to pulsując szybkim rytmem, to nabierając trochę neoprogresywnego kolorytu. Na płycie obok ciężkich riffów pojawiają się partie gitary akustycznej, klawiszowe pasaże przeplatają się z pędzącą perkusją. Balansowanie między nastrojowością i eksplodującą niekiedy energią to nic nowego, lecz na „Out of Myself” stara sztuka udała się kapitalnie i, w granicach dość konserwatywnego wbrew nazwie gatunku, nowocześnie. Kompozycje są idealnie wyważone, oniryczne, ale i dynamiczne, Duda śpiewa emocjonalnie, lecz bez popadania w przesadną egzaltację; całość wykonana jest przednio, a i brzmienie nie przynosi wstydu. Tak, jak w przypadku wspomnianego już Collage, największą zaletą płyty jest nie polskość, ale fakt, że nie sposób odróżnić „Out of Myself” od najlepszych brytyjskich produkcji. I trudno się dziwić, że popularność Riverside dawno wykroczyła poza granice kraju. Wiedzieli co, wiedzieli jak (marketing na najwyższym możliwym poziomie) – musiało się udać. Mieszko B. Wandowicz Lech Janerka ‹Historia podwodna›Utwory | | CD1 | | 1) Lola (chce zmieniać świat) | 2:55 | 2) Epidemia epilepsji | 4:50 | 3) Konstytucje | 3:28 | 4) Reformator | 3:43 | 5) Tryki na start | 4:26 | 6) Niewole | 3:48 | 7) Jest jak w niebie | 4:35 | 8) Historia podwodna | 5:33 | 9) Ta zabawa nie jest dla dziewczynek | 6:22 |
16. LECH JANERKA – HISTORIA PODWODNA (1986) Od razu po rozpadzie Klausa Mitffocha, do którego doszło w roku wydania przez zespół debiutanckiego krążka (1984), Lech Janerka – jego lider, gitarzysta i wokalista, kompozytor i autor tekstów w jednym – rozpoczął działalność na własny rachunek. Skompletował zespół, w którym – poza grającą na elektrycznej wiolonczeli jego żoną Bożeną – znaleźli się jeszcze: klawiszowiec Wojciech Konikiewicz (do tej pory kojarzony głównie z ansamblami jazzowymi, względnie jazzrockowymi), saksofonista Jarosław Woszczyna (wcześniej grający z T. Love Alternative), perkusista Janusz Rołt (którego można było usłyszeć na „czarnej” płycie Brygady Kryzys) oraz, porwany z nieistniejącego już Klausa Mitffocha, gitarzysta Krzysztof Pociecha. Wspólnymi siłami nagrali oni wydaną przez Tonpress „Historię podwodną” – album, który u progu drugiej połowy dekady dosłownie wymiótł całą konkurencję. Do dziś słucha się tych nagrań z niekłamaną przyjemnością. Głównie dlatego, że nic a nic się nie zestarzały – muzyka wciąż jeszcze brzmi niezwykle świeżo, a teksty nieprzerwanie na przemian intrygują i bawią. Na singiel promujący płytę wybrano dwa niezaprzeczalne, choć muzycznie i klimatycznie skrajnie odmienne, hity: utrzymane w stylistyce Klausa Mitffocha „Jest jak w niebie” (z gościnnym udziałem Małgorzaty Ostrowskiej z Lombardu) oraz bliskie twórczości The Police ponuro-balladowe „Ta zabawa nie jest dla dziewczynek”. Nie oznacza to jednak, że na właściwym, pełnowymiarowym już krążku zabrakło przebojów. Wręcz przeciwnie, „Historia podwodna” aż skrzy się od wpadających w ucho piosenek, bez których publiczność po dziś dzień nie jest w stanie wyobrazić sobie koncertu Lecha Janerki. Do tego elitarnego grona na pewno trzeba zaliczyć utrzymane w rytmie reggae „Konstytucje”, postpunkową „Epidemię epilepsji”, ale też kilka innych, typowo „janerkowych”, numerów, jak „Reformator”, „Niewole”, „Lola (chce zmieniać świat)” czy kawałek tytułowy. Muzycznie płyta jest w zasadzie rozwinięciem pomysłów, które pojawiły się już na wcześniejszym o dwa lata krążku Klausa Mitffocha. Kompozycje są jednak dojrzalsze, znacznie bogatsze są też aranżacje (wiolonczela, saksofon, żeński wokal), a i brzmieniowo nie ma na co narzekać (jeśli oczywiście weźmiemy pod uwagę standardy peerelowskie). Po raz kolejny też Janerka zachwycił jako tekściarz – niezwykle inteligentny, ironiczny, a niekiedy wręcz kpiarski, potrafiący jedną ciętą metaforą oddać nastrój tamtych, pełnych zwątpienia i beznadziejności lat. I chociaż nie uderzał w cierpiętnicze, martyrologiczne tony, to jednak wyrażał dokładnie to samo, co na przykład Jacek Kaczmarski – bezpardonowy sprzeciw wobec zakłamanego i opresyjnego systemu, w którym przyszło mu żyć. W „Loli” – która była symbolem gumowej milicyjnej pałki – śpiewał przewrotnie: „Jeżeli ma być miło / Bo tego pewnie wszyscy chcą / To jeśli mam być szczery / A ja od dzisiaj chcę być szczery / Potrzebna więcej Lol”. W znacznie poważniejszych „Niewolach” dodawał: „Niewole gnębią nas i psują nam sny (…) Niewole robią z nas ponurych i złych (…) Niewole szydzą z nas i patrzą nam w krok (…) Niewole śmieją się, że wolność to tłok”. W „Jest jak w niebie” zastanawiał się z kolei nad przyszłością, którą malował zresztą w złowieszczych barwach: „Obawiam się, że powstaje plan zatykania trąby / Dokładny plan, w którym nie masz już szpar ani dziur”. Podobnie jak i w „Historii tytułowej”, w której deliberował nad sensem dalszego oporu wobec władzy: „A kiedy wrócisz, to odpowiedz mi / Że dalej warto mówić nie / I jeszcze o tym, że to wszystko jest / Nie takie śmieszne, jak się chce”. By jednak nie wieńczyć tej notki żałobnymi nutami, warto na koniec zacytować prześmiewcze „Konstytucje”, idealnie wręcz punktujące schizofrenię PRL-u: „Są wesołe konstytucje / Które mają jeden cel / Chcą oddalać rewolucje / Ale my to mamy gdzieś / Dokładnie tam”. Cenzorzy po raz kolejny popisali się kompletnym brakiem umiejętności czytania ze zrozumieniem i ponownie nie zakwestionowali żadnego z tekstów. Już po wydaniu płyty spadły na nich za to gromy ze strony przełożonych. Osiemnaście lat temu miałem przyjemność przeprowadzać z Janerką długi wywiad dla jednego z lokalnych wielkopolskich tygodników. Wspominał wówczas, jak w 1987 roku wybrał się do wiadomego urzędu przy ulicy Mysiej w Warszawie, aby otrzymać placet na teksty utworów, które miały znaleźć się na „Piosenkach”, i usłyszał od znanego już sobie cenzora: A to pan nas tak ośmieszył tymi „Konstytucjami”! Efekt był taki, że teraz czepiali się dosłownie wszystkiego, dzięki czemu płyta ukazała się z dwuletnim opóźnieniem. Sebastian Chosiński SBBUtwory | | CD1 | | 1) Odlot | 19:20 | 2) Wizje | 19:00 |
15. SBB – SBB (1974) Po nagraniu czterech płyt pod szyldem Grupa Niemen – dwóch przeznaczonych na rynek zachodnioniemiecki, z utworami wykonywanymi przez lidera zespołu w języku angielskim („Strange is This World”, 1972; „Ode to Venus”, 1973), oraz dwóch na rynek krajowy („Requiem dla Van Gogha” i „Marionetki” – obie z 1973 roku) – drogi Józefa Skrzeka, Antymosa Apostolisa i Jerzego Piotrowskiego z Czesławem Niemenem rozeszły się na dobre. Po latach Skrzek wspominał tamten moment następująco: „(…) wszyscy nam grozili, że będziemy skończeni, czeka nas tylko bieda, nic więcej. Rzeczywiście – pierwsze miesiące były okropne. Na początku 1974 roku pojawił się jednak Franek Walicki, zainteresował się – i w trzy miesiące byliśmy na rynku”. Ojciec chrzestny polskiego rocka okazał się więc również dobrym duchem SBB. To on wymyślił hasło: „Szukaj, Burz, Buduj”, które potem Tadeusz Nalepa – znający się ze Skrzekiem z czasów, gdy ten nagrywał z Breakoutem album „70a” (1970) – skrócił do trzech legendarnych już dzisiaj liter. Nowy rozdział w historii grupy otwarty został dokładnie 4 lutego 1974 roku fenomenalnym ponoć koncertem w krakowskiej Hali Wisły, podczas którego publiczność, jak twierdzą świadkowie, dosłownie odleciała (oczywiście przy „Odlocie”). Dwa miesiące później odbyły się natomiast dwa koncerty w warszawskim klubie studenckim „Stodoła” – istotne o tyle, że to właśnie w ich trakcie trio dokonało rejestracji materiału z myślą o debiutanckiej płycie. „(…) przyjechała ekipa Polskich Nagrań. Ze sprzętem, z którego nasz akustyk bardzo długo się śmiał. Na Śląsku dzieci miały lepsze magnetofony…” – wspominał to wydarzenie po latach lider SBB. Jaki ten sprzęt był, taki był, ale faktem pozostaje, że dokonano na nim rejestracji koncertu, który – ukazawszy się na płycie kilka miesięcy później, jesienią 1974 roku – odmienił oblicze polskiego rocka, wskazując mu zupełnie nową drogę artystycznego rozwoju. W oba wiosenne wieczory sala „Stodoły” wypełniona była po brzegi, a głodnej rocka publice przyszło uczestniczyć w tworzeniu – nie, to nie żadna przesada – Historii. Za konsoletą siedział Ryszard Poznakowski (najbardziej znany jako muzyk Trubadurów), co było poniekąd efektem zakładu, jaki poczynił z dyrektorem Polskich Nagrań. To na jego barki spadł później obowiązek wykrojenia z dziewięćdziesięciominutowego występu, który wypełniła praktycznie jedna monumentalna kompozycja, czterdziestu zaledwie minut muzyki, którą można było upchnąć na obu stronach winylowego krążka. Tym samym na płytę „Live” trafiła niespełna połowa występu, a mówiąc precyzyjnie – umiejętnie dobrane fragmenty pierwszej części koncertu. Skrzek przyznawał później, że chociaż „płyta była posiekana jak u masarza”, to jednak „pocięli jak trzeba” – szwów nie było słychać. Oryginalne wydanie albumu zawierało trzy kompozycje. Otwierał go, nieopisany na okładce, akustyczny blues „I Need You, Baby”, zaśpiewany przez Skrzeka przy akompaniamencie fortepianu. Resztę strony A wypełniał „Odlot” z wplecioną weń piosenką „Odlecieć z wami” (do tekstu Jacka Grania, czyli… Franciszka Walickiego); na stronie B natomiast umieszczono „Wizje” (z „Erotykiem” opartym na wierszu Juliana Mateja). Dwanaście lat temu Muza wznowiła płytę na CD, dodając trzy kolejne utwory: „Zostało we mnie”, „Obraz po bitwie” oraz „Figo-fago”. W edycji, która trafiła w 2004 roku do boksu „Anthology 1974-2004”, „Obraz po bitwie” nosi już swój właściwy tytuł, czyli „Wicher w polu dmie”, a całość uzupełnia – nagrana w 1974 roku w studiu Polskiego Radia Gdańsk – pierwsza wersja „Toczy się koło historii” (która to kompozycja sześć lat później trafiła na solowy album Skrzeka „Ojciec chrzestny Dominika”). Już po publikacji „Antologii” udało się jednak odnaleźć w archiwach Polskich Nagrań pełen zapis obu pamiętnych koncertów w „Stodole”. Poddano go remasteringowi i wydano przed dwoma laty jako „Complete Tapes 1974”. Chcąc więc wysłuchać debiutanckiego albumu SBB, najlepiej sięgnąć po tę właśnie wersję – bezsprzecznie najdoskonalszą i najbardziej porywającą. Na podwójnym CD umieszczono cały występ z 19 kwietnia oraz, w formie bonusów, część nagrań z dnia poprzedniego – jeśli znacząco się różniły od późniejszych wykonań albo w ogóle ich nie zagrano dnia następnego. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania fanów grupy. Trwające po dwadzieścia pięć minut (w przybliżeniu) wersje „Odlotu” i „Wizji” to najprawdziwsze arcydzieła rocka progresywnego. Podobnie jak i prawie dwudziestominutowa suita „Wolność do tyłu”, w ramach której znalazły się fragmenty wykorzystanych po latach kompozycji „Przed premierą” (strona B albumu „Ze słowem biegnę do ciebie”) oraz „Freedom With Us” (która stała się pierwszą częścią „Going Away” z krążka „Follow My Dream”). Te nagrania to prawdziwy manifest nieskrępowanej artystycznej wyobraźni Józefa Skrzeka i jego dwóch kompanów. Łatwiej byłoby wymienić, czego w tej muzyce nie ma, niż napisać, co się w niej znalazło. Nie brakuje więc bluesa („I Need You, Baby” w wersji z 18 kwietnia, „Rock For Mack”) ani boogie („Figo-Fago”), jak również wystrzałowej mieszanki jazz-rocka z okolic Mahavishnu Orchestra i Weather Report, hard rocka, psychodelii i klasycznego progresu (wszystkie pozostałe kompozycje). Najlepsze wrażenie pozostawiają jednak po sobie „Wizje” i „Wolność do tyłu” – jest w nich bowiem miejsce zarówno na kosmiczne przestrzenie generowane przez klawisze Skrzeka, elektryzujące, niemal hendriksowskie gitarowe zagrywki Apostolisa, jak i solówki Piotrowskiego. Poziom światowy! Sebastian Chosiński Raz Dwa Trzy ‹Trudno nie wierzyć w nic›Utwory | | CD1 | | 1) I tylko to wiem | 5:02 | 2) Jutro możemy być szczęśliwi | 5:35 | 3) Trudno nie wierzyć w nic | 4:06 | 4) Tak mówi Pismo | 3:40 | 5) Nazywaj rzeczy po imieniu | 4:09 | 6) Idę przed siebie | 4:04 | 7) Mógłbyś temu zaprzeczyć | 4:14 | 8) To znak | 3:55 | 9) Mam imię, nazwisko i pracę | 3:23 | 10) Jestem tylko przechodniem | 9:15 | 11) Policjanci w Atenach udają Greka | 4:27 |
14. RAZ DWA TRZY – TRUDNO NIE WIERZYĆ W NIC (2003) Zespół Raz Dwa Trzy do 2002 roku w zasadzie nie mógł narzekać na nadmiar rozgłosu. Co prawda takie piosenki jak „Nikt nikogo (I tak warto żyć)”, czy „Czarna Inez” zyskały radiową popularność, ale nie zapewniły formacji statusu gwiazdy. Sytuacja zmieniła się wraz z wydaniem koncertowego albumu „Czy te oczy mogą kłamać” z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Jednak grupie Adama Nowaka zależało na tym, by w świadomości odbiorców zaistnieć jako samodzielni twórcy, nie tylko jako sprawny cover band. Szansą na to był wydany w 2003 roku krążek „Trudno nie wierzyć w nic”. Okazało się, że w stu procentach wykorzystaną. Raz Dwa Trzy wspięli się na wyżyny możliwości twórczych, komponując muzycznie spójną opowieść o wierze w Boga, nadziei i poszukiwaniu sensu życia. Pod względem stylistycznym ten album nie różni się specjalnie od swoich poprzedników. Wciąż mamy do czynienia z wypracowanym na przestrzeni lat stylem Raz Dwa Trzy, czyli połączeniem akustycznych brzmień, miejskiego folku i trochę bluesowej, a trochę swingującej sekcji rytmicznej. Jednak to, co od razu zwraca uwagę, to bardzo klarowna produkcja, za którą odpowiedzialny był Marcin Pospieszalski (który gościnnie zagrał też tu na saksofonie). Jeśli chodzi o repertuar, to obok utworów o przebojowym potencjale – jak „Jutro możemy być szczęśliwi”, „Tak mówi Pismo” czy „Nazywaj rzeczy po imieniu” – znajdziemy tu również kawałki wolniejsze, o bardziej refleksyjnym charakterze („To znak”, „Mam imię, nazwisko i pracę”). Kulminację albumu stanowi przedostatni „Jestem tylko przechodniem”. To najdłuższy (ponad dziewięć minut) i najbardziej przesiąknięty bluesem fragment krążka. Adam Nowak napisał do niego jeden z najbardziej poetyckich i najlepszych tekstów w swojej karierze: „Jestem tylko przechodniem / W tym a nie innym przebraniu / Mam papierosy i drobne / I plan albo brak planu”. Mówiąc o „Trudno nie wierzyć w nic”, nie sposób nie wspomnieć o utworze tytułowym. To spokojna, melancholijna pieśń, ozdobiona przejmującym, ciepłym motywem gitary elektrycznej. Nowak nigdy nie był wybitnym wokalistą, ale swoim zachrypnięty głosem potrafi przekazać więcej emocji niż niejeden wirtuoz śpiewu. Ponieważ zdaje sobie sprawę ze swych ograniczeń, nie stara się zbytnio forsować, dla niego liczy się treść przekazu, a ta stanowi poezję pierwszej próby: „Zapyta Bóg / W swym niebie / Co dałem mu / Od siebie / Wierzyłem i / Kochałem / I byłem tym kim chciał bym był”. „Trudno nie wierzyć w nic” to być może najważniejszy polski album ostatnich dziesięciu lat. Jego zawartość udowadnia, że o rzeczach ważnych można mówić pięknie i bez patosu. Podwójna platyna, jakiej się doczekał, to znak, że poza rozrywką słuchacze potrzebują również chwilę refleksji. A tej potrafi dostarczyć słuchanie Raz Dwa Trzy. Piotr „Pi” Gołębiewski Czesław Niemen ‹Enigmatic›Utwory | | CD1 | | 1) Bema pamięci żałobny - rapsod | 16:27 | 2) Jednego serca | 7:45 | 3) Kwiaty ojczyste | 7:25 | 4) Mów do mnie jeszcze | 4:40 |
13. CZESŁAW NIEMEN – NIEMEN ENIGMATIC (1969) „Enigmatic”, wydana pod koniec 1969 roku, to pierwsza niepiosenkowa płyta Czesława Niemena i album na dobre rozpoczynający erę muzycznych poszukiwań tego muzyka. Krążek znany przede wszystkim z powodu pierwszego utworu: jeśliby jakiś obcokrajowiec chciał usłyszeć jedną i tylko jedną kompozycję, ukazującą polski rock progresywny – a może polski rock w ogóle – od jak najlepszej strony, tutaj właśnie znalazłby się najpewniej najpoważniejszy kandydat. Kandydat, o którym napisano już wszystko i na każdy sposób; rzecz, którą pół Polski słyszało na lekcjach rodzimego języka, najczęściej w skróconej wersji; najbardziej obok „Dziwny jest ten świat” znany numer Niemena. Monumentalny „Bema pamięci żałobny – rapsod”, czyli poruszająca muzyczna interpretacja wiersza Cypriana Kamila Norwida. Zaczyna się biciem dzwonów, potem na chwilę wchodzą organy i wreszcie – potężny, majestatyczny śpiew chóru. Te dwa ostatnie elementy dominować będą jeszcze przez pewien czas. Później na tle niepokojących dźwięków szaleć zacznie perkusja, by w połowie – po ośmiu minutach – pojawił się głos Niemena i „Rapsod” przybrał bardziej typową formę, wciąż wszakże podniosłą. Chór nie znika, ale do gry włącza się rockowa gitara, a gra bębnów staje się prosta i regularna. Smutna to muzyka, świetnie dopasowana do tekstu, jednocześnie zaś nie mniej wspaniała od takich klasycznych artrockowych „tasiemców”, jak „Echoes” (a w tym przypadku bardziej „Atom Heart Mother”) Pink Floyd czy „A Plague of Lighthouse Keepers” Van Der Graaf Generator. I gdyby druga połowa „Enigmatic” dorównywała poziomem „Bema pamięci żałobnemu – rapsodowi”, płyta musiałaby znaleźć się znacznie wyżej; kto wie – może i najwyżej. Niestety – dalsze utwory, trzymając całkiem wysoki poziom, w zestawieniu z genialną kompozycją je poprzedzającą sprawiają wrażenie ot, takich sobie ładnych, trochę dłuższych piosenek. Co nie znaczy, że niezasługujących na uwagę: to bardzo zgrabne fusion, w którym mocny głos wokalisty współgra z nieco nieraz infantylnymi, ale zazwyczaj trzymającymi klasę chórkami… Alibabek, i, przede wszystkim, partiami wielkich polskich saksofonistów: Michała Urbaniaka (również na flecie) i Zbigniewa Namysłowskiego. (Resztę grupy stanowili Zbigniew Sztyc, też na saksofonie, i gitarzysta Tomasz Jaśkiewicz, obaj już wcześniej współpracujący z Niemenem, a także basista Janusz Zieliński oraz jazzowy – ale grający tutaj jak najbardziej rockowo – perkusista Czesław Bartkowski). I również tę jazzrockową stronę twórczości wyjątkowego artysty – przypominającą nieraz nagrania angielskich i amerykańskich tuzów, niekoniecznie wcześniejsze, a zarazem bardzo polską – znać po prostu wypada. Mieszko B. Wandowicz Armia ‹Legenda›Utwory | | CD1 | | 1) Kochaj mnie | | 2) Przebłysk 5 | | 3) Gdzie ja tam będziesz ty | | 4) Opowieść zimowa | | 5) To moja zemsta | | 6) Legenda | | 7) Nie ja | | 8) 3 bajki | | 9) To, czego nigdy nie widziałem | | 10) Dla każdej samotnej godziny | |
13. ARMIA – LEGENDA (1991) Album powinien stać się polską definicją słowa „synergia”. O ile można się rozpływać nad dokonaniami punkowej Siekiery z Budzyńskim i wpływem Brylewskiego z Brygadą Kryzys oraz Izraelem na rozwój rockowego młócenia w Polsce, o tyle drugi album ich wspólnego dziecka – Armii – ulokował obu panów na orbicie wcześniej dla nich nieosiągalnej. To, co nieśmiało przebijało z pierwszych utworów radiowych i nieudanego przez zepsute tłoczenie debiutu, wybuchło z całą siłą na „Legendzie”. A co wybuchło? Koncepcyjny, przemyślany oraz niezwykle spójny w warstwie muzycznej i tekstowej album. Chociażby otwierające płytę motoryczne i punkowe „Kochaj mnie”: deklaracja uczuć tak obca dotąd stylistyce Budzyńskiego, zapowiadająca dość radykalną zmianę jego światopoglądu. Gdy pojawia się waltornia Banana, natychmiast robi się uroczyście, klimatycznie i od tego momentu już wiemy, że nie będzie to zwykły, kolejny, punkowy album. Albo „Gdzie ja, tam będziesz Ty” z główną osią dramatu rozgrywającą się w subtelnych dźwiękach tła. Główne danie pojawia się jednak pod koniec strony A. „Opowieść zimowa” mogłaby rzeczywiście służyć jako klimatyzator w tropikach. To jeden z najlepszych tekstów w historii polskiego rocka i wspaniała, natchniona kompozycja pełna zimnych, psychodelicznych brzmień gitary Brylewskiego. Armia nie pozwala odetchnąć, bo zaraz po „Opowieści…” pojawia się „Nie jestem stąd”. Czy tak brzmiałaby „Nowa Aleksandria”, gdyby Budzyński pozostał w Siekierze? Trochę odpoczywamy przy utworze tytułowym, pogujemy przy „siekierowym” „Nie ja” i pora na instrumentalne, progresywne „3 bajki”. Wpadający w ucho riff powielany przez wszystkie instrumenty i wokale unisono na tyle zapada w pamięć, że po dziś dzień fani domagają się tego utworu na koncertach. „To, czego nigdy nie widziałem”, czyli numer o „budowaniu małego domu pośrodku jałowej ziemi” wraz z akustyczną, orientalną codą „Dla każdej samotnej godziny” stanowi konsekwentne zamknięcie albumu. Totalny zwrot artystów, kojarzonych ze sceną punkową w kierunku dużo ambitniejszych rewirów, zakończony został pełnym sukcesem. Słuchałem „Legendy” wielokrotnie i chyba właśnie dzięki niej definitywnie uwierzyłem w natchnienie, ów błysk geniuszu, który zamienia dzieło w arcydzieło… Bartosz Makświej Republika ‹Nieustanne tango›Utwory | | CD1 | | 1) Nieustanne tango | 5:22 | 2) Psy Pawłowa | 4:15 | 3) Na barykadach walka trwa | 4:10 | 4) Hibernatus | 4:14 | 5) Zróbmy to (teraz) | 2:48 | 6) Wielki hipnotyzer | 4:45 | 7) Obcy astronom | 5:15 | 8) Fanatycy ognia | 3:20 | 9) Poranna wiadomość | 4:20 |
11. REPUBLIKA – NIEUSTANNE TANGO (1984) Rok 1983 należał do Republiki. Przeboje na listach radiowych, świetny debiut, a także charakterystyczny image spowodował, że na ulicach wielu miast nie można było nie zauważyć fanów grupy. Jednak atmosfera drugiej połowy roku 1984 nie sprzyjała pracy nad kolejnym albumem. Do tego odwołanie koncertu na festiwalu w Jarocinie rozzłościło zagorzałych sympatyków Ciechowskiego i spółki. Mimo takiego klimatu zespół nagrał nowy materiał. Płytę zatytułowaną „Nieustanne tango” zdobi okładka wzięta z „Nowych Sytuacji” (czarno-białe pasy), lecz w połowie nadpalona (zawiedzeni fani w Jarocinie palili winyle Republiki). Muzycznie to dalsza destylacja składników republikańskiego stylu. Nowofalowa perkusja, charakterystyczne klawisze oraz oszczędne gitarowe akordy nadal są znakiem rozpoznawczym kapeli, jednak kompozycje i brzmienie – bardziej zróżnicowane – świadczą o rozwoju. Punkowa energia i szybkie, nerwowe tempo zostały wyparte przez atmosferyczne i bardziej „połamane” melodie. Otwierająca album piosenka tytułowa, zaczyna się marszową, hipnotyzującą perkusją. Po wejściu fortepianu otrzymujemy prawdziwe tango, przy dźwiękach którego lider śpiewa tekst jak najbardziej zaangażowany i na czasie. Wersy takie jak „ile dni od ilu dni tańczymy tango / ile lat nie mija nic – tańczymy tango” czy „nie strzelajcie do orkiestry / jeśli oni zginą – przyjdą lepsi” mogły powstać tylko wtedy. Najlepszą wizytówką Republiki Anno Domini 1984 są „Psy Pawłowa” i „Hibernatus”. Rozhisteryzowany i agresywny śpiew, klimatyczne chórki, awangardowe klawisze oraz urywane, drapieżne gitarowe zagrywki towarzyszą tekstom o bezsilności jednostki uwięzionej w systemie. Podobne patenty dominują niemalże na całej płycie. Kompozycje przechodzą jedna w drugą praktycznie niezauważalnie, każda kolejna jakby wynikała z poprzedniej. Teksty rozwijają charakterystyczny, poetycki styl znany z debiutu. Częste powtórzenia podkreślają paranoiczno-schizofreniczny klimat słów. Mimo napiętej atmosfery wokół zespołu, muzykom udało się stworzyć dzieło kompletne, kontynuujące wątki rozpoczęte na pierwszym krążku i ubarwiające je nowymi elementami oraz wyostrzające niektóre składowe. Chórki, które towarzyszą niemalże każdej kompozycji, bardziej awangardowo potraktowane pianino („Hibernatus”), skojarzenia z New Order (linia basu w „Wielkim hipnotyzerze”) i urozmaicony wokal („Fanatycy ognia”) powodują, że „Nieustanne tango” nie odstaje poziomem od bardziej znanej poprzedniczki. Operując trochę innymi nastrojami, czasem bardziej lirycznymi, kwartet podążał naprzód i szkoda, że rok później nastąpiła przerwa spowodowana powołaniem Ciechowskiego do wojska, a w roku 1986 – po znaczącej kłótni wewnątrz grupy – panowie rozstali się na całe pięć lat. Jakub Stępień
|
Grechuta i Anawa progresją ? Chyba żart jakiś. I co ma z progresją wspólnego to, czy ktoś rozumie język czy nie; ta, świetna zresztą, muzyka nawet nie zbliża się do rocka progresywnego