Pomysł był dość karkołomny – czterech wirtuozów rocka (w dużej mierze o proweniencji progresywnej) stworzyło supergrupę, na której czele jako frontman stanął mało znany wokalista zespołu z okolic alternatywnego popu. Nazwali się Flying Colors i taki też tytuł nadali wydanemu w końcu marca albumowi – notabene jednej z najciekawszych płyt ostatnich miesięcy.
Na przekór trendom, nawykom wbrew!
[Flying Colors „Flying Colors” - recenzja]
Pomysł był dość karkołomny – czterech wirtuozów rocka (w dużej mierze o proweniencji progresywnej) stworzyło supergrupę, na której czele jako frontman stanął mało znany wokalista zespołu z okolic alternatywnego popu. Nazwali się Flying Colors i taki też tytuł nadali wydanemu w końcu marca albumowi – notabene jednej z najciekawszych płyt ostatnich miesięcy.
Flying Colors
Utwory | |
CD1 | |
1) Blue Ocean | |
2) Shoulda Coulda Woulda | |
3) Love Is What I’m Waiting For | |
4) The Storm | |
5) Kayla | |
6) Forever In A Daze | |
7) Everything Changes | |
8) Better Than Walking | |
9) All Falls Down | |
10) Fool In My Heart | |
11) Infinite Fire | |
Pomysłodawcą projektu, który ostatecznie przybrał nazwę Flying Colors, był amerykański producent Bill Evans (nie mylić z legendarnym nieżyjącym już pianistą jazzowym i nieco mniej znanym, ale za to wciąż cieszącym się dobrym zdrowiem saksofonistą). Wpadł nań w 2008 roku, a więc, jak widać, czas, który minął od obmyślenia planu do jego realizacji, był dość długi. Trudno się jednak dziwić, skoro każdy z czterech wyselekcjonowanych przez Evansa instrumentalistów zalicza się do ludzi nadzwyczaj zapracowanych. Zgromadzenie ich w jednym miejscu w tym samym czasie i tak graniczyło z cudem. A jednak udało się! Listę zaproszonych gości otwierał Mike Portnoy – perkusista znany głównie ze współpracy z Dream Theater, OSI, Transatlantic, Liquid Tension Experiment, a ostatnio jeszcze Adrenaline Mob. Kolejnym był Dave LaRue – basista mający na koncie wspólne nagrania z takimi muzykami jak Joe Satriani, Jordan Rudess, John Petrucci i grupą Planet X. A skoro LaRue, to trudno, aby zabrakło gitarzysty Steve’a Morse’a, z którym Dave od lat zna się doskonale; Steve’a z kolei wszyscy fani rocka mogą kojarzyć nie tylko jako lidera Dixie Dregs i Steve Morse Band, ale również od kilkunastu lat etatowego członka Deep Purple. Miejsce przy klawiszach Evans zarezerwował natomiast dla Neala Morse’a (zbieg nazwisk absolutnie przypadkowy) – byłego muzyka Spock’s Beard oraz kompana Portnoya z Transatlantica, z powodzeniem rozwijającego również karierę solową.
Przez dłuższy czas jedynym znakiem zapytania było, kto powinien stanąć za mikrofonem. Ostatecznie wybór producentów – poza Evansem funkcję tę pełnił jeszcze Peter Collins – padł, po zapoznaniu się z nagraniami mniej więcej setki wokalistów, na Teksańczyka Caseya McPhersona. Nic (albo prawie nic) Wam to nazwisko nie mówi? Nic dziwnego, do tej pory bowiem udzielał się on głównie w popularnej przede wszystkim na południu Stanów Zjednoczonych kapeli Alpha Rev (bliskiej stylistyce pop-rockowej alternatywy). W ciągu ostatnich sześciu lat zespół zdążył nagrać jedynie dwa „pełnometrażowe” albumy – „The Greatest Thing I’ve Ever Learned” (2007) oraz „New Morning” (2010) – i wypromować jeden przebój (tytułowy z drugiej płyty), który trafił nawet do pierwszej setki zestawienia Billboardu. Dlaczego Evans i Collins zdecydowali się właśnie na wywodzącego się z zupełnie innej muzycznej bajki McPhersona? Mówiąc najkrócej – na przekór! By złamać czysto rockową konwencję, jaką gwarantowali pozostali muzycy. By tym sposobem otworzyć zupełnie nową furtkę i trafić do nieco innej publiczności niż ta słuchająca na co dzień zespołów, w których udzielają się Portnoy, LaRue i panowie Morse’owie.
Materiał na debiutancki – miejmy nadzieję! – krążek nagrano w ciągu trzech pierwszych miesięcy 2011 roku; do sprzedaży trafił on jednak równo dwanaście miesięcy później – dlatego cieszyć się nim możemy dopiero od końca marca. Album zatytułowany po prostu „Flying Colors” zawiera jedenaście utworów (trwających łącznie troszeczkę ponad sześćdziesiąt minut), które określić można wspólnym mianownikiem – rock. Z tą jednak różnicą, że niemal każdy z nim ma własne oblicze, inny charakter. Na otwarcie zafundowano słuchaczom przebojowy – inna sprawa, że nieprzebojowych kawałków na tej płycie w zasadzie nie ma – utrzymany w klimacie Rush z połowy lat 80. ubiegłego wieku „Blue Ocean”. Progresywny rytm przełamany jest typowo popowym wokalem i zahaczającą o stylistykę bluesa solówką gitarową. Drugi w kolejności „Shoulda Coulda Woulda” zaczyna się wolno i ciężko, ale z biegiem czasu nabiera szybkości; w chwili gdy wchodzi głos McPhersona można nawet przez moment przyłapać się na myśli – a to nie jest przypadkiem nowe Soundgarden? Jest w tym kawałku, a zwłaszcza w chwytliwym, zapadającym na długo w pamięć refrenie, coś z modnych w ostatnich latach kapel post-grunge’owych. „Kayla” (to chyba nie przypadek, że tytuł tego numeru tak bardzo przypomina legendarny hit Derek and the Dominos), która zaczyna się od dźwięków gitary akustycznej, też na odległość „zalatuje” popem, ale tylko do momentu, gdy odzywa się gitara Steve’a – wtedy robi się progresywnie.
„The Storm” to powrót do stylistyki Rush. Tym razem jednak – w porównaniu z oryginałem – zabrakło trochę finezji, tego czegoś, co powoduje, że nawet kiedy Kanadyjczycy niekoniecznie dorzucają do pieca, to i tak wbijają słuchacza w fotel. Zaskakuje natomiast „Forever in a Daze”, w którym można dosłuchać się elementów fusion (zwłaszcza w solówce Morse’a) – tyle że zdziwienie mija, kiedy zdamy sobie sprawę, że właśnie te muzyczne rejony Steve eksplorował przed laty na czele Dixie Dregs. Najbardziej popowym kawałkiem na albumie jest „Love is What I’m Waiting For”, który McPherson zdecydował się zaśpiewać w manierze rodem z końca lat 60. i początku następnej dekady. Wielbiciele bardziej rockowych dźwięków poczują się pewnie nieco poirytowani, ale przy każdym kolejnym przesłuchaniu piosenka ta zdecydowanie zyskuje, bo jest zwyczajnie – a fuj! a fuj! – ładna i melodyjna (jak ładne i melodyjne były przeboje The Beatles, z którymi bezsprzecznie się kojarzy). Rockmanom z krwi i kości nastrój mogą za to poprawić prawie siedmiominutowy „Everything Changes” – skrząca się pomysłami ballada z kolejnym wyśmienitym, „mięsistym” solo na gitarze – oraz znacznie krótsze, ale najbardziej dynamiczne z całego zestawu „All Falls Down”. Takiego kawałka nie powstydziłaby się żadna z kapel power metalowych. Jest w nim bowiem i moc, i nostalgiczny, patetyczny klimat podkreślany dodatkowo pełnym emocji wokalem Caseya.
Utwory te rozdzielone są pop-rockowym „Better Than Walking Away” – numerem, który śmiało może zagościć w każdej rozgłośni radiowej, nawet takiej, która na co dzień stroni od cięższych brzmień. Nieco ostrzej robi się dopiero w połowie, gdy do głosu dochodzi gitara, a w tle rozlegają się dźwięki klawiszy (wreszcie słychać Neala Morse’a). W podobnym klimacie utrzymany jest zaśpiewany przez Mike’a Portnoya przedostatni na płycie „Fool in My Heart”, który – podobnie zresztą jak „Better Than…” – kojarzyć się może z solowymi produkcjami Briana Maya, ewentualnie z mniej ambitnym obliczem Electric Light Orchestra. Choć, po prawdzie, Faith No More też zdarzało się tak grać i śpiewać (chociażby na „Album of the Year”). Zdecydowanym ukłonem w stronę zakochanych w rocku progresywnym słuchaczy jest zamykająca „Flying Colors” dwunastominutowa minisuita „Infinite Fire”. Zawarto w niej wszystko, co tylko fan progresu mógłby sobie zażyczyć: solówki instrumentalistów, klimatyczne pasaże organowe i gitarowe (basu nie wyłączając), wreszcie – ciężar, moc i piękno. Niezwykłe to zwieńczenie nietypowej, choć jednocześnie bardzo eklektycznej płyty.
Warto dodać jeszcze, że kwintet szykuje się właśnie do trasy koncertowej, która obejmie nie tylko Amerykę Północną. Czy to oznacza, że doczekamy się też następnych płyt? Pewnie tak. Oby nie skończyło się tylko na pamiątkowym krążku z tournée.

"Materiał na debiutancki – miejmy nadzieję! - krążek..." - tego to już nie rozumiem.
Jeśli pierwsza płyta grupy okazałaby się także jej ostatnią, to już nie będzie debiutem???
Co autor miał na myśli?