Kaizers Orchestra to norweski zespół, który, jak to czasem mówią, jako jedyny przebił się do szerszej publiczności, nie tworząc black ani death metalu (Alexander Rybak, gwoli przypomnienia, to solista). Panowie od 11 lat grają, komponują i noszą maski przeciwgazowe. Bo tak. Zaczynali od rocka, mówili, że to jego cygańska odmiana, aż w końcu zakończyli pewien etap swojej podróży, wypuszczając chyba najbardziej eklektyczną płytę w dorobku. I jestem pewien, że wyszło im to na dobre.
Jednym rzutem przez pół Europy
[Kaizers Orchestra „Violeta, Violeta vol. III” - recenzja]
Kaizers Orchestra to norweski zespół, który, jak to czasem mówią, jako jedyny przebił się do szerszej publiczności, nie tworząc black ani death metalu (Alexander Rybak, gwoli przypomnienia, to solista). Panowie od 11 lat grają, komponują i noszą maski przeciwgazowe. Bo tak. Zaczynali od rocka, mówili, że to jego cygańska odmiana, aż w końcu zakończyli pewien etap swojej podróży, wypuszczając chyba najbardziej eklektyczną płytę w dorobku. I jestem pewien, że wyszło im to na dobre.
Kaizers Orchestra
‹Violeta, Violeta vol. III›
Utwory | |
CD1 | |
1) Begravelsespolka | 7:06 |
2) Forloveren | 7:26 |
3) Aldri vodka, Violeta | 6:53 |
4) Tvilling | 7:38 |
5) Det polaroide liv | 3:50 |
6) Siste dans | 3:38 |
7) Markedet bestemmer | 6:29 |
8) Satan i halsen | 4:29 |
9) Perfekt i en drom | 7:43 |
10) Seksklover | 6:16 |
„Violeta Violeta vol. III” to płyta trudna, bo wymagająca – z braku większej znajomości zespołu w Polsce – omówienia aż na trzy sposoby. Przede wszystkim jako samodzielnej płyty, dalej – jako zakończenia trylogii albumowej, aż wreszcie – jako krążka, którym grupa na pewien czas żegna się z fanami i podsumowuje swój dorobek.
No, ale po kolei.
Na pierwsze starcie – czyli „Violeta, Violeta vol. III” samodzielnie
Wyobraźcie sobie album wypuszczony przez zespół konsekwentnie szufladkowany etykietą rock/alternatywa. Wkładacie płytę do odtwarzacza i na sam start słyszycie „Begravelsespolka” – utwór, który początkowo brzmi jak wyciągnięty z grobu neoromantyków węgierskich i nie bardzo wam przypomina rocka. Co prawda nie pierwsza to taka grupa – choćby Florence & the Machine, mimo upartego pakowania jej również do rocka przez niektóre portale i gazety, broni się dzielnie i rzuca coraz to nowszymi pomysłami. Tutaj jednak start jest zupełnie inny. Kiedy już ktoś się przebije przez filmowy początek, trafi na pierwszą, językową przeszkodę, rekompensowaną przez plastyczny głos wokalisty, Janove Ottesena. Do trzeciej minuty można dojść do wniosku, że nie chodzi tu o węgierską partyturę, ale raczej o cygańską wersję „Królowej Margot”. I wszystko brzmi wręcz zaskakująco świeżo – ironiczne nazwanie jednego z najcięższych utworów na płycie, wyładowanego po brzegi chórami, orkiestracją i brakiem rocka, „Pogrzebową polką”, łudzi możliwością wyrobienia sobie zdania o płycie już w tym momencie. Miłośnicy eksperymentów, niezrażeni stylizacją, wysłuchają do końca i dostrzegą (oraz docenią) niezbyt skomplikowaną, ale przestrzenną, dającą miejsce na wariacje i eksperymenty, strukturę z bombastycznym, operowym finałem.
Reszta albo sobie da spokój, albo też przeskoczy do kolejnego utworu: „Forloveren” – „Druhna”. I wtedy okazuje się, że opera gdzieś poszła, Romowie sobie odpuścili, a na ich miejsce wkroczyła cyganeria. Po diabelnie długim intrze „Forloveren” to utwór trochę jak z innej planety: rockowy, z wyraźnie zarysowanymi zwrotką i refrenem. Wręcz sielski. I tak kontrastowo jest z resztą płyty – pierwszy singiel, „Aldri vodka, Violeta” („Nigdy więcej wódki, Violeto”), to z kolei wyjątkowo przygnębiająca na początku, niczym soundtrack z horroru, ballada, która dopiero gdzieś pod koniec pokazuje pazur i weselszy klimat. Potem się okazuje, że album w zasadzie przypomina lustro, w którym na zmianę przeglądają się dwa typy muzyki – ta spokojniejsza, bardziej rockowa, i ta mniej przewidywalna, bardziej szalona, mniej mająca wspólnego z rockiem, a więcej z czystą entropią. W tym kontekście „Det Polaroide liv” („Życie jak na polaroidzie”) to kolejny cygański wybryk z elementami węgierskiego folku – to, co na początku dziwiło (Norwedzy w Budapeszcie? To trochę jakby Polacy grali fado…), nabiera sensu i mimo totalnie niezrozumiałego języka brzmi jak soundtrack z jakiegoś szalonego filmu. Trzeba przyznać, że ten film musiałby być czymś dość dziwnym i niezrozumiałym, bo im dalej w las, tym więcej drzew i eksperymentów – od rozbuchanych orkiestracji w „Det Polaroide liv” przez orientalne wtręty w „Markedet bestemmer” i metalowy przerywnik w „Satan i halsen” do hymnu „Perfekt i en drom” zakończonego klasyczną balladą „Seksklover”.
Prawdopodobnie gdyby ten album nagrał Coldplay, to wylądowałby on na półkach obok ostatniego dorobku Muse – czyli jako coś, co wyrosło z rocka, ale skierowało się w średnio zrozumiałą, choć fascynującą stronę. „Violeta Violeta vol. III” brzmi jak inspirowany jakimś filmem soundtrack – soundtrack świetnie nagrany, pełen pomysłów, podchodzący w bezkompromisowy sposób do pojęcia muzyki. Zespół wyraźnie doszedł do wniosku, że w dobie wszechobecnych udziwnień pójdzie w trochę innym kierunku – również będzie udziwniał, ale nie kosztem melodii. W balansowaniu z eksperymentami wyszli obronną ręką, bo trzy single (z czego dwa opublikowane) bronią się bez problemu – „Aldri vodka, Violeta” przyciąga onirycznym klimatem, „Siste dans” ma wpadający w ucho refren, a „Begravelsespolka” pokazuje, czym naprawdę jest ta płyta. Nie ma zbędnych kombinacji, jednak tam, gdzie ma być filmowo, jest pójście na całość.
Najlepszym wyznacznikiem tego albumu są jednak melodie – mimo pozornych komplikacji każdy utwór po pierwszym przesłuchaniu można jakoś scharakteryzować, a przy kolejnych sesjach pokazują one swoje nowe oblicze. Ze względu na luźną kompozycję da się ich słuchać oddzielnie, a zestawione ze sobą tylko zyskują. W dobie postmodernistycznych eksperymentów ten album brzmi wręcz nieco archaicznie (mimo zrobienia z niego wręcz tygla stylistycznego), ale brak upartego podążania za trendami pozwala mieć wręcz pewność, że i za kilka lat będzie brzmiał on świeżo, a przynajmniej interesująco.
Jak to się ma na tle trylogii
„Violeta Violeta vol. III” to zwieńczenie trylogii albumowej publikowanej przez prawie dwa lata. Nawet bez urządzenia sobie przelotowej sesji słychać, że każda płyta została złożona z innych pomysłów. Pierwsza część była rockowym graniem i nie dało się tu zbytnio do czego przyczepić – już otwierający cykl „Philemon Arthur & the Dung” pokazywał, że zespół ma pomysł na siebie. Mimo pojawiających się tu i ówdzie eksperymentów typu „Femtakt filosofi” (o dość niespotykanym taktowaniu 5/4) czy prawie wyrapowane „En for orgelet, en for meg” („Jeden dla organów, drugi dla mnie”), opisujące alkoholowy trans jednej z bohaterek, i wydane w pięciu wersjach – każdej z różnym tekstem i w różnym języku, zespół pokazał, że jest w stanie też zagrać typowego rocka. Bez jakichś udziwnień, bez pakowania glamrockowych czy też funkowych eksperymentów. Przynajmniej nie ponad miarę. Inna rzecz, że „Violeta Violeta vol. I” wylansowało również jedną z najsłynniejszych ballad grupy – „Hjerteknuser”. Krążek po prostu był dobry, równy i wpadający bez problemu w ucho.
„Violeta Violeta vol. II” poszło pod tym względem z jednej strony o krok dalej, z drugiej zaś – o krok do tyłu. Skąd ten rozziew? Po pierwsze, nie ma już tam eksperymentalnych ballad typu „Svarte katter & flosshatter”. Już pierwszy utwór, „I ett med verden”, to typowo rockowa zagrywka, kontynuowana w dalszych częściach albumu. Jedynym wyjątkiem było „Faen i baten”, brzmiące jak rockowa wersja arkadowej gry komputerowej typu „Sonic”. Po prostu panowie nagrali kawał dobrego, mięsistego rocka, w sam raz na zapoznanie z ich dorobkiem. Pod względem ewolucji konceptu aż dziw, że to nie druga płyta poszła na pierwszy ogień, bo mogłaby przygotować na pewną żonglerkę w „Violeta Violeta vol. I”. A czego ten longplay na pewno nie zrobił, to nie przygotował słuchaczy na tajfun, jaki wyskoczy w „Violeta Violeta vol. III”.
Najbardziej zaskakujące są chóry, które w poprzednich albumach pojawiały się w homeopatycznej dawce. Drobne wtręty w instrumentarium (w końcu zespół nie od parady ma Helgego grającego na organach Hammonda i Rune’a męczącego kontrabas) to nic w porównaniu z tym, co grupa stworzyła przy udziale orkiestry. Utwory nie są już tak szablonowo proste. Domykają klamrę stylistyczną i w opowieści, i w formie. Dość powiedzieć, że „Philemon Arthur & the Dung” znajduje dopowiedzenie w „Tvilling” i „Markedet bestemmer”, a „Faen i baten” („Diabeł na pokładzie”) domykany jest przez „Satan i halsen” („Szatan w gardle”, co nie zmienia faktu, że różni ludzie mają różne diabły). Łzawy „Hjerteknuser” to wypisz-wymaluj preludium do „Aldri vodka, Violeta” i „Perfekt i en drom”, a „Siste dans” wypełnia lukę utworu lekkiego i niezbyt szybkiego.
„Violeta Violeta vol. III” to piękne uwieńczenie trylogii, wisienka na torcie, bez której tort ten byłby niekompletny. Jest mądrym i rozsądnym poszerzeniem pomysłów z poprzednich płyt, eksplorującym nowe możliwości z szacunkiem dla poprzednich odsłon historii. Perfekcyjny epilog – z walnięciem, gdy trzeba, z delikatnością, gdy człowiek zaczyna być zmęczony. Chyba najbardziej wyważony mimo pozornego chaosu.
No, było fajnie, a teraz urlop – czyli podsumowanie dorobku
Janove, wokalista Kaizers Orchestra, zapowiedział oficjalnie, że po premierze płyty będzie relatywnie krótka trasa (bo tylko do maja 2013 roku), a potem nastąpi parę lat przerwy w ich działalności. Wraz z Geirem, gitarzystą, wraca do prac nad musicalem, a Terje (drugi gitarzysta) idzie nagrywać album ze Skambankt, pop-punkową grupą, w której jest wokalistą.
Jak pożegnanie, to pożegnanie. „Violeta Violeta vol. III” to przede wszystkim obraz tego, jak długą drogę przebył zespół od początku swojej działalności; stylistycznie najbardziej zbliżony, co zaskakujące, do ich debiutu. Podobnie jak w „Ompa til du dor” mamy przegląd każdej możliwej inspiracji, ale tym razem na pełną skalę – z orkiestrą i chórem. To trochę zaskakuje, bo Janove bardzo niechętnie dopuszczał do mikrofonu kogoś poza sobą i poza refrenem (dość powiedzieć, że nawet pozostali dwaj wokaliści w zespole – Geir i Terje – mieli swoje pięć minut tylko na bonus trackach na singlach). Jakkolwiek eksperymenty pojawiały się również później w ich dorobku (by wspomnieć choćby „Drrdt, Requiem pt. I”, bluesowe „Bris”, brzmiące niczym Czesław Mozil „Ond sirkel” czy też soundtrackowe „Medisin i Psykiatri”), to jednak cała trylogia brzmi jak efekt tylko i wyłącznie kombinowania „co by było, gdyby”. Jest to bardzo pozytywne, bo zespół pokazuje, że nie przestaje badać możliwości granej przez siebie muzyki, a również, że wie, kiedy się wycofać. W ten sposób nie ma przecenienia własnych możliwości, co tylko dowodzi dojrzałości i rozsądku muzyków. Nie zmienia to jednak faktu, że „Violeta Violeta vol. III” jest chyba ich najtrudniejszym albumem („Maskineri” bowiem, mimo eksperymentalności, mieściło się w skali), najbardziej oderwanym stylistycznie. I może to jest właśnie klucz do niego – nietypowość? Trudno powiedzieć, jednak jest to również pierwszy album, który wręcz uderza złożonością i nią przyciąga. A ta złożoność to doskonałe uzupełnienie umiejętności kompozycyjnych grupy.
Szkoda tylko, że obecnie zdobycie „Violety” graniczy z cudem – w tym momencie można ją tylko dostać w Norwegii i trzeba było przed premierą nieźle się nakombinować, żeby zamówić krążek. Było jednak warto.

To Norwegowie grają death metal?