Tu miejsce na labirynt…: Pulsujące purpurą Słońce [Tomasz Stańko Quintet „Purple Sun” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl 9 marca minie 40. rocznica nagrania albumu „Purple Sun” – prawdziwej Biblii polskiego free jazzu, jednego z najdoskonalszych dzieł w bogatej dyskografii Tomasz Stańki. Sesja odbyła się w Wyższej Szkole Muzycznej w Monachium, a – oprócz lidera – wzięli w niej udział tak wyśmienici muzycy jak skrzypek Zbigniew Seifert, saksofonista Janusz Muniak i perkusista Janusz Stefański.
Tu miejsce na labirynt…: Pulsujące purpurą Słońce [Tomasz Stańko Quintet „Purple Sun” - recenzja]9 marca minie 40. rocznica nagrania albumu „Purple Sun” – prawdziwej Biblii polskiego free jazzu, jednego z najdoskonalszych dzieł w bogatej dyskografii Tomasz Stańki. Sesja odbyła się w Wyższej Szkole Muzycznej w Monachium, a – oprócz lidera – wzięli w niej udział tak wyśmienici muzycy jak skrzypek Zbigniew Seifert, saksofonista Janusz Muniak i perkusista Janusz Stefański.
Tomasz Stańko Quintet ‹Purple Sun›Utwory | | CD1 | | 1) Boratka & Flute’s Ballada | 14:05 | 2) My Night, My Day | 5:26 | 3) Flair | 13:22 | 4) Purple Sun | 6:09 |
Instrumentem pierwszego wyboru wcale nie była dla Tomasza Stańki trąbka. Ten urodzony w 1942 roku w Rzeszowie muzyk początkowo uczył się także gry na skrzypcach i fortepianie. Trąbkę jako instrument wiodący wybrał dopiero, gdy został studentem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (dzisiejszej Akademii Muzycznej) w Krakowie. Karierę zaczął bardzo wcześnie, będąc jeszcze uczniem szkoły średniej – grał wtedy w kwartecie między innymi z Wacławem Kisielewskim, który chwilę później (w 1963 roku) utworzył z Markiem Tomaszewskim legendarny duet fortepianowy Marek i Wacek. Młody Stańko chętnie był zapraszany na jam sessions w klubie „Pod Jaszczurami”, dzięki czemu poznał wielu muzyków i trafił do składu zespołu Jazz Darings, w którym znaleźli się również pianista Adam Matyszkowicz (vel Makowicz), kontrabasista Jacek Ostaszewski (w przyszłości Anawa i Osjan) oraz zapomniany już dzisiaj perkusista Wiktor Perelemutter. W 1963 roku spotkał zaledwie 21-letniego trębacza niezwykły zaszczyt – otrzymał propozycję wspólnego grania od samego Krzysztofa Komedy; efektem ich współpracy okazał się, kto wie czy nie najwybitniejszy album w historii polskiej muzyki jazzowej – „Astigmatic” (1965). Koncerty w całej Europie otworzyły Stańce drogę na salony i jednocześnie dały wiarę we własne siły. Gdy w 1967 roku Komeda zdecydował się na wyjazd za Ocean, Stańko stworzył pierwszy własny zespół – kwartet, w którym obok lidera znaleźli się jeszcze: saksofonista tenorowy i sopranowy Janusz Muniak („pożyczony” z zespołu Andrzeja Trzaskowskiego), basista Jan Gonciarczyk, zastąpiony chwilę później przez Bronisława Suchanka oraz perkusista Janusz Stefański. Kiedy kilka miesięcy później do składu dołączył genialny skrzypek i saksofonista altowy Zbigniew Seifert, kapela przekształciła się w pierwszą odsłonę Tomasz Stańko Quintet. Grupa zadebiutowała albumem Polskich Nagrań „Music for K” (1970), następne dwa krążki nagrała w Republice Federalnej Niemiec – „Jazzmessage from Poland” w 1972, a „Purple Sun” – w 1973 roku. Na ostatnim z wymienionych nie grał już jednak Suchanek, na miejsce którego lider przyjął swego, urodzonego w szwajcarskim St. Gallen, rówieśnika – Hansa Hartmanna. Longplay „Purple Sun”, będący, jak się okazało, opus magnum Kwintetu, został nagrany w ciągu jednego dnia (9 marca 1973 roku) w sali Wyższej Szkoły Muzycznej (Musikhochschule) w Monachium. Można więc uznać, że zrealizowano go – pod czujnym uchem i wzrokiem Ulricha Krausa – praktycznie „na żywca”, bez powtórek, nakładek, bez tej nierzadko wyczerpującej pracy w studiu, która wielu zespołom odbiera energię i magię.  To nie jest długa płyta – trwa niespełna 40 minut – ale w zawartej na niej muzyce dzieje się tyle, że pomysłami dałoby się obdarzyć dziesiątki innych produkcji jazzowych (i nie tylko). Zespół pozwala sobie na to, o czym wielu innych artystów – nie tylko z Polski zresztą – bało się wtedy nawet pomyśleć. Amalgamat niebywałej wręcz energii i zamiłowanie do improwizacji, które przychodziły muzykom z niezwykłą łatwością, daje efekt niewiarygodny. Najbardziej zadziwiające jest zaś to, że „Purple Sun” po dziś dzień brzmi nadzwyczaj świeżo; równie dobrze album ten mógłby zostać nagrany w 2013 roku – i uznano by go za tak samo odkrywczy i awangardowy. Ogromna w tym zasługa wyśmienitych jazzmanów, który nie tylko nie bali się poszukiwania nowych środków wyrazu, ale nader chętnie zaglądali w muzyczne „światy równoległe”, posiłkując się klimatami z okolic rocka psychodelicznego i progresywnego. Ba! nie brakuje na „Purple Sun” tej rebelianckiej buńczuczności, która wręcz wylewała się rwącymi strumieniami z wczesnych produkcji takich krautrockowych eksperymentatorów jak Amon Düül, Amon Düül II, Faust, Embryo, Xhol Caravan czy Guru Guru. To też świadczy o dużej odwadze lidera, ponieważ w tamtej epoce nad Wisłą dbano raczej o to, aby nie dochodziło do mezaliansu jazzu z muzyką mniej szlachetnie urodzoną (płyty pokroju „ Drifting Feather” Paradoksu były wyjątkiem, nie regułą).  Na zawartość „Purple Sun” złożyły się cztery kompozycje ułożone w sposób – z dzisiejszego punktu widzenia – zaskakująco symetryczny: długa (kilkunastominutowa) – krótka (kilkuminutowa) – długa – krótka. Trzeba jednak pamiętać, że w epoce płyt winylowych, kiedy na jednej stronie longplaya nie dało się „upchnąć” więcej niż dwadzieścia kilka minut nagrania, inaczej być po prostu nie mogło. Krążek otwiera „Boratka & Flute’s Ballada”, w której od pierwszych sekund na czoło wybija się trąbka Stańki, w tle zaś słychać mocno rozmyty, psychodeliczny akompaniament sekcji rytmicznej; dopiero po kilku minutach lidera wspomagają na saksofonie Muniak i na skrzypcach Seifert, ale czynią to w sposób nienachalny, idealnie dbając o odpowiednie wypełnienie drugiego planu. Z biegiem czasu coraz bardziej wrzyna się w uszy obsesyjny freejazzowy rytm, który oplata pozostałe instrumenty jak bluszcz. W kolejnych solówkach trąbki i saksofonu daje więc o sobie znać drapieżność i zadziorność instrumentów dętych, jakby Stańko i Muniak chcieli na siłę wyrwać się z oplatających ich pnączy. Wszystko to prowadzi jednak ostatecznie do wyciszenia i ukojenia, które zapewnia subtelna partia fletu (ponownie Janusz Muniak). Staje się ona również płynnym łącznikiem z kolejną kompozycją – „My Night, My Day”, jedynym utworem, pod którym podpisał się Zbigniew Seifert. I jest to jego numer nie tylko na papierze, ma on w nim najwięcej do powiedzenia również jako solista. Znakomite, bardzo melodyjne i dzięki temu wpadające w ucho solo na skrzypcach sprawia, że kawałek ten brzmi zaskakująco przebojowo; brak tu też charakterystycznych dla pozostałych kompozycji improwizacji. Z kolei „Flair” to powrót na tory freejazzowe; to kolejne poszukiwania i przełamywanie barier – bo przecież nie można powiedzieć, że „zabawy dźwiękiem”, chociaż i takie skojarzenie się pojawia. Wszystko w ryzach ponownie trzymają Stefański i Hartmann, którzy co jakiś czas zmieniając metrum, dają pozostałym muzykom możliwość do wciąż nowych otwarć – i tak raz jesteśmy atakowani drapieżnymi riffami trąbki, to znów w uszy wdzierają się dźwięki saksofonu, w tle z kolei pobrzmiewają elektryczne skrzypce Seiferta, spełniające dokładnie taką samą rolę, jaką w kapeli rockowej pełni gitara. Przez ponad 13 minut nie ma praktycznie nawet chwili wytchnienia; całość zaś prowadzi do finałowej eksplozji, w której zgodnie biorą udział wszyscy instrumentaliści.  Na początek utworu tytułowego otrzymujemy krótkie solo perkusisty, później podłącza się – z genialnym, melodyjnie pulsującym motywem – basista, by ostatecznie usłużnie usunąć się nieco w cień i oddać palmę pierwszeństwa dęciakom, głównie saksofonowi. Cały zespół gra tu na ogromnym luzie, ale też daje z siebie wszystko; można by obrazowo stwierdzić, że każdy z muzyków dociska pedał gazu do końca – nie po to jednak, by osiągnąć zawrotną prędkość, ale by udowodnić, jak ogromną razem mają moc. Do tego stopnia, że gdy w końcowych fragmentach nakładają się na siebie ścieżki saksofonów i trąbki, kwintet brzmi jak cała orkiestra. Żegna nas natomiast ten sam wątek grany przez Hartmanna, który jeszcze długo po zakończeniu utworu wybrzmiewa w uszach. „Purple Sun” było bezsprzecznie największym osiągnięciem tego składu. Niestety, także ostatnim. Już rok później Stańko miał w swoim otoczeniu zupełnie innych muzyków – saksofonistę i klarnecistę Tomasza Szukalskiego, amerykańskiego basistę Petera Warrena i fińskiego bębniarza Edvarda Vesalę – z którymi nagrał kolejną wyśmienitą freejazzową płytę „Twet” (1974). Potem powrócił do współpracy z Adamem Makowiczem i Czesławem Bartkowskim („Tomasz Stańko & Adam Makowicz Unit”, 1975; „Unit”, 1976), których znał doskonale jeszcze z lat 60. (Bartkowskiego chociażby z okresu terminowania u Krzysztofa Komedy). Ale to już zupełnie inna historia.  Skład:- Tomasz Stańko – trąbka
- Zbigniew Seifert – skrzypce, saksofon altowy
- Janusz Muniak – saksofon sopranowy, saksofon tenorowy, flet, instrumenty perkusyjne
- Hans Hartmann – gitara basowa, kontrabas
- Janusz Stefański – perkusja, instrumenty perkusyjne
|
Drogi autorze. A może zamiast profanować Stańkę "kapelą" weźmie autor słownik synonimów i znajdzie tam odpowiedniki słowa "zespół"? Czy to przekracza autora możliwości intelektualne?