Październikowe wydanie „Esensja słucha” to całkiem wybuchowa mieszanka. Tym razem na tapecie znaleźli się: Buldog, Grzegorz Kapołka Trio, Jessie J, Nick Cave & The Bad Seeds, Paramore oraz Stereophonics.
Esensja słucha: Październik 2013
[ - recenzja]
Październikowe wydanie „Esensja słucha” to całkiem wybuchowa mieszanka. Tym razem na tapecie znaleźli się: Buldog, Grzegorz Kapołka Trio, Jessie J, Nick Cave & The Bad Seeds, Paramore oraz Stereophonics.
Buldog „Koncert w Trójce” (2013) [80%]
Najnowszy krążek Buldoga to kolejna po wydanych przed paroma miesiącami albumach
Armii i
Brygady Kryzys realizacja koncertu gwiazdy polskiego rocka dokonana w słynnym już warszawskim Studiu Polskiego Radia imienia Agnieszki Osieckiej. Występ miał miejsce 21 października 2012 roku, płyta zaś trafiła do sprzedaży równo rok po tym wydarzeniu. Zespół zyskał popularność od razu po wydaniu debiutanckiej produkcji, w czym dużą zasługę miał udzielający się w nim jako wokalista Kazik Staszewski. Po dwóch latach lider Kultu pożegnał się jednak z formacją kierowaną przez basistę Piotra Wieteskę, a jego miejsce zajął, śpiewający wcześniej w zespole Akurat, aktor Tomasz Kłaptocz. Tym samym otwarty został drugi, znacznie ciekawszy, rozdział w dziejach Buldoga. Grupa przestała być wreszcie postrzegana jako projekt poboczny Kazika; wydatnie pomógł w tym również fakt sięgnięcia po teksty wybitnych polskich poetów, przede wszystkim zaś Juliana Tuwima (rzadziej Stanisława Barańczaka, Tadeusza Gajcego, Adama Asnyka, Leopolda Staffa, Wiktora Woroszylskiego i innych). Ich wiersze usłyszeć można na dwóch kolejnych studyjnych krążkach kapeli – „Chrystusie miasta” (2010) i „Laudatores Temporis Acti” (2011), a teraz także na „Koncercie w Trójce”.
Muzycznie Buldog wciąż bardzo przypomina Kult i nawet trudno się temu dziwić, skoro większość muzyków – vide Wieteska, klawiszowiec Jacek Szymoniak, trębacz Janusz Zdunek, puzonista Jarosław Ważny czy perkusista Adam Swędera – zaliczyła swego czasu „staż” u boku Staszewskiego (bądź wciąż jeszcze z nim gra). Tekstowo jednak z Kultem i Kazikiem niewiele już grupa ta ma wspólnego. Na szczęście! Pomysł wykorzystania klasycznych liryków okazał się bowiem więcej niż trafiony. Wiersze Tuwima sprawdziły się w rockowych aranżacjach doskonale. I to zarówno te wywrotowe, które w okresie międzywojennym wywoływały gorące spory polityczne („Do generałów”, „Do prostego człowieka”, „Nędza”), jak i te liryczne, niekiedy bardzo mocno nasycone erotyzmem („Venus”, „Ostry erotyk”, „Niczyj”). Okazały się one też nad wyraz aktualne, będąc zaskakująco trafną analizą nie tylko tej sprzed kilkudziesięciu lat, ale i naszej rzeczywistości. Muzycy świetnie poradzili sobie również z tekstami Gajcego („Modlitwa za rzeczy”), Asnyka („Daremne żale”), Woroszylskiego („Pewnej zimy w pewnym mieście”), Barańczaka („XI”) oraz Agnieszki Osieckiej („Jeżeli jest”), „ubierając” je w rytmy niekiedy hardrockowe, innym znów razem w balladowe bądź zahaczające o reggae. Smaku kompozycjom dodają rasowo brzmiące organy Hammonda, transowa sekcja rytmiczna oraz dęciaki, które przydają całości sznytu yassowego.
Grzegorz Kapołka Trio „Blues4You” (2013) [70%]
Pochodzący ze Śląska gitarzysta rockowy, bluesowy i jazzowy Grzegorz Kapołka nie rozpieszcza swoich wielbicieli. Dość powiedzieć, że w ciągu siedemnastu lat wydał jedynie pięć albumów studyjnych z premierowym materiałem, które sygnowane były jego nazwiskiem. Nie oznacza to jednak wcale, że należy do słodkich leniuszków. Trudno pewnie byłoby wskazać bardziej zapracowanego muzyka. Poza pracą na własne konto jest on bowiem także wziętym muzykiem sesyjnym i koncertowym, z którego usług chętnie korzystają (bądź korzystali w przeszłości) artyści tej miary, co Ireneusz Dudek, Young Power, Grażyna Łobaszewska, Martyna Jakubowicz i Golec uOrkiestra. Albumy solowe publikował dotychczas pod trzema szyldami poprzedzonymi własnym nazwiskiem: Grzegorz Kapołka Band (jazzrockowy „I’m Believing” z 1996 roku), Trio („Blue Blues”, 1999; „Blue Blues III”, 2008) oraz Quartet („Blue Blues II”, 2001). Najnowszy krążek – wydany w połowie października „Blues4You” – ponownie zrealizował w składzie trzyosobowym, w którym, obok lidera, znaleźli się dwaj jego starzy współpracownicy: basista Dariusz Ziółek (grywający także między innymi ze Zbigniewem Namysłowskim i Leszkiem Możdżerem) oraz perkusista Ireneusz Głyk (mający na koncie wspólne nagrania ze Stanisławem Sojką, Jorgosem Skoliasem i SBB).
Na „Blues4You” trafiło trzynaście kompozycji, w tym jedna instrumentalno-wokalna (i wcale nie jest to utwór zatytułowany „A Song”). Pod względem muzycznym album, wbrew tytułowi, jest mocno zróżnicowany – tak bardzo, jak różnorodne są zainteresowania samego Kapołki. Z jednej strony możemy więc usłyszeć ogniste, momentami zahaczające wręcz o hard rock, fusion z łechczącymi – w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa – bębenki uszne solówkami gitarowymi (otwierające płytę „Machine” i zamykające ją „Superfusion”, a pomiędzy „Dissonance”), z drugiej natomiast – bluesowo-jazzowe klimatyczne ballady („She and He”, „Our Point In Space”, „A Song”). Poza tym nie brakuje też ani rasowego elektrycznego blues-rocka, którego nie powstydziliby się tacy wykonawcy, jak Gary Moore czy Vargas Blues Band („Mrs. Doc”, numer tytułowy, „Mio Alano”), ani eksperymentów z brzmieniami akustycznymi (vide country-bluesowe „Cry of Mississippi”, które przywodzi na myśl dokonania Roberta Johnsona bądź Muddy’ego Watersa). Osobne miejsce zajmuje jedyna piosenka w całym zestawie, czyli „Sober Singer”; wokalnie udzielają się w niej – bo stwierdzenie, że śpiewają byłoby zdecydowanie na wyrost – Kapołka i Ziółek. Od strony warsztatowej trudno się do czegokolwiek przyczepić, fani gitarzysty na pewno będą usatysfakcjonowani; pozostałych może nieco zrazić eklektyczność materiału i wynikający z niej brak konsekwencji stylistycznej. Ale tak to już często bywa, gdy nagrywa się płyty raz na kilka lat i chce się zawrzeć na nich wszystko, co się w muzyce kocha.
Jessie J „Alive” (2013) [30%]
Jessica Ellen Cornish ma niewątpliwie mnóstwo kobiecego uroku i przeogromny, potwierdzany na szczęście już nieraz, talent wokalny. Co z tego, kiedy przesłuchanie w całości jej drugiego studyjnego krążka to droga przez mękę obfitująca w nawarstwiające się poczucie znudzenia, zniechęcenia, a momentami także zażenowania. Przede wszystkim „Alive” brzmi naprawdę płasko i kiczowato – zebrano na nim wszystko co najgorsze w dzisiejszym popie, choć to niby r’n’b z rozmaitymi dodatkami. Muzyczny banał znajdziemy tu na każdym kroku, a na takich fundamentach trudno zbudować cokolwiek dobrego – nawet z talentem jak u Jessie J. Zresztą wrażenie, że na jej miejscu można by postawić każdą przeciętną gwiazdkę pop, której głos przetworzono przecież kilkanaście razy, jest jak najbardziej uprawnione. Płyta została wyprodukowana w taki sposób, że śpiew artystki praktycznie zrównano z kiepską warstwą muzyczną (czyli niemal z poziomem podłogi). Szczerze mówiąc, w przypadku „Alive” nie ma nawet nad czym się na chwilę zatrzymać, próżno tu szukać kandydata na choćby namiastkę ambitnego przeboju, szkoda czasu na zgłębianie tekstów. Płyta wycelowana jest chyba w głuchych maniaków r’n’b i soulu albo zagorzałych fanów tandetnego electropopu. Pozostaje wierzyć, że gorzej u Brytyjki już nie będzie.
Nick Cave & The Bad Seeds „Push the Sky Away” (2013) [90%]
Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Przyznaję się uczciwie, że nie wsłuchałem się w najnowsze dzieło Nicka Cave’a i jego Złych Nasion tak, jak powinienem, i z początku nie odkryłem jego geniuszu. Niczym niewrażliwy troglodyta posłuchałem, wzruszyłem ramionami i odłożyłem na półkę. Ponieważ cenię sobie twórczość Australijczyka, po kilku miesiącach postanowiłem ponownie zabrać się za „Push the Sky Away” i dopiero wtedy dostrzegłem to, czego nie zauważyłem wcześniej. A mianowicie, że mam do czynienia z genialną płytą! Zagraną na luzie, bardzo przestrzenną i chwytającą za serce urzekającymi melodiami. Skąd ta zmiana? Być może trzeba było się z nią osłuchać, różni się bowiem znacznie od ostatnich dokonań Cave’a, zwłaszcza jeśli zestawi się ją z surowymi nagraniami Grinderman czy przebojowym „Dig, Lazarus, Dig!”. Tu hitów nie ma, bo trudno za takie uznać, wybrane na single: powoli rozkręcający się „Jubilee Street” i oniryczny „Mermaids”. „Push the Sky Away” to raczej zbiór muzycznych pejzaży dla wrażliwców, które potrafią pobudzić wyobraźnię. Stanowią podkład pod natchnioną melorecytację Cave’a, który po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych, jeśli chodzi o budowanie nastroju niepokoju. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to pozycja dla wszystkich i do jej słuchania potrzebny jest odpowiedni nastrój, ale kiedy ta płyta już was chwyci, to zapewniam, że będzie trzymała bardzo długo. W każdym razie mojego odtwarzacza nie opuszcza od ponad miesiąca i podejrzewam, że jeszcze przez jakiś czas tam zostanie.
Paramore „Paramore” (2013) [80%]
Ten album powinien się nie udać. Powinien być nudny, powtarzalny i nagrany na strasznej spince. Tymczasem taki nie jest! Marchewkowa wokalistka Hayley Williams, aspirująca do grona ekstraklasy światowych osobowości muzycznych, nawet jeśli męczyła się z nagrywaniem materiału na „Paramore”, to zupełnie tego nie słychać. A przecież wcale nie jest łatwo stać na czele wciąż rozwijającego się zespołu, kiedy jego założyciele – bracia Josh i Zac Farro – postanawiają odejść, nie szczędząc uszczypliwości i zarzucając wokalistce, że zamiast myśleć o muzyce, skupia się na lansowaniu własnej osoby. Tak, czwarty album w dorobku Paramore mógł się okazać gwoździem do jego trumny. I trudno powiedzieć, co się stało, ale Williams wyszła z tych opresji nie tylko obronną ręką, ale wręcz zagrała na nosie wszystkim, którzy wieścili koniec jej kariery. Wraz z dwoma pozostałymi w składzie kolegami nagrała rewelacyjny materiał, którego energia aż rozpiera głośniki. Jeśli więc szukacie dobrego albumu na imprezę, gdzie poza skocznymi rytmami jest miejsce na nośne refreny i przyjazne uchu melodie, nie zastanawiajcie się i nabywajcie „Paramore” w ciemno. To porcja niczym niezmąconej, pozytywnej, młodzieńczej energii. Brawo Hayley!
Stereophonics „Graffiti on the Train” (2013) [80%]
Tego się nie spodziewałem. Nie myślałem, że panowie ze Stereophonics jeszcze kiedyś zauroczą mnie swoją muzyką. Ostatni raz miało to miejsce osiem lat temu przy okazji świetnego albumu „Language. Sex. Violence. Other?” z 2005 roku, na którym zespół dał upust swojej energii, serwując zestaw ostrych, gitarowych, ale bardzo przyjemnych utworów. Tym razem pokazuje się z zupełnie innej strony, przedstawiając zbiór pięknych melodii i melancholijny nastrój. To miła odmiana po latach błądzenia w nijakości. Praktycznie każdy kawałek na „Graffiti on the Train” nadaje się na singiel, dlatego dziwię się, że trafił na niego akurat stosunkowo słabo wypadający na tle całości „Indian Summer”. O wiele ciekawsze są pozostałe utwory, jak zaczynający się delikatnie, ale potem wybuchający emocjami „We Share the Same Sun”, nawiązujący do najlepszych dokonań Stereophonics z „Dakotą” i „Maybe Tomorrow” na czele. Dalej jest podniosły utwór tytułowy, mroczny „Take Me”, ozdobiony uwodzicielskim śpiewem Jakki Healy, rozpędzony, zadziorny „Catacomb”, utrzymany w nieco histerycznej manierze znanej z dokonań Muse „Violins and Tambourines”, bluesujący, pogodny „Been Caught Cheating” oraz „In a Moment”, który za sprawą wciągającego refrenu powinien stać się murowanym hitem. Krótko mówiąc, „Graffiti on the Train” jest kolejnym dowodem na to, że na nikim zawczasu nie powinno się stawiać kreski. Nawet na Stereophonics.

Martwią takie słowa o "Push the Sky Away". Miałem nadzieję na dobry album.