Moda na lata 70. we współczesnej muzyce rockowej nie przemija. Nie zmienia się też tendencja, zgodnie z którą najwięcej płyt w klimacie „vintage” od lat dociera do nas ze Skandynawii. Czego potwierdzeniem kolejny – szósty w karierze – krążek sztokholmskiego kwintetu Siena Root, któremu, jakby na przekór jego zawartości, muzycy nadali tytuł „Pioneers”.
Tu miejsce na labirynt…: Pionierska powtórka z klasyki
[Siena Root „Pioneers” - recenzja]
Moda na lata 70. we współczesnej muzyce rockowej nie przemija. Nie zmienia się też tendencja, zgodnie z którą najwięcej płyt w klimacie „vintage” od lat dociera do nas ze Skandynawii. Czego potwierdzeniem kolejny – szósty w karierze – krążek sztokholmskiego kwintetu Siena Root, któremu, jakby na przekór jego zawartości, muzycy nadali tytuł „Pioneers”.
Siena Root
‹Pioneers›
Utwory | |
CD1 | |
1) Between the Lines | 05:15 |
2) 7 Years | 05:21 |
3) Spiral Trip | 04:40 |
4) Root Rock Pioneers | 03:58 |
5) The Way Your Turn | 04:43 |
6) Keep On Climbing | 04:27 |
7) Going Down | 03:14 |
8) In My Kitchen | 09:53 |
To jest swoisty fenomen, którym być może kiedyś zajmą się socjolodzy i antropolodzy kultury. Dlaczego bowiem to właśnie w Skandynawii – głównie w Szwecji, Norwegii i Danii – w ostatniej dekadzie (z kawałkiem) powstało tak wiele kapel czerpiących inspiracje z muzyki rockowej lat 70. XX wieku. Przykłady można mnożyć; o wielu z tych zespołów pisaliśmy w ciągu minionych kilkunastu miesięcy w „Esensji”, jak chociażby Three Seasons („
Life’s Road”, „
Understand the World”, „
Grow”), My Brother the Wind („
I Wash My Soul in the Stream of Infinity”, „
Once There Was a Time When Time and Space Were One”), Yuri Gagarin („
Yuri Gagarin”), Yearstones („
Comet”), D’accorD („
III”), Kaukasus („
I”), Agusa („
Högtid”), The Tower („
Hic Abundant Leones”), The Graviators („
Motherload”) czy Amaxa („
On the Other Side”). Teraz przychodzi wspomnieć o jeszcze jednej, bardzo cenionej – nie tylko zresztą na północy Europy, ale i za Oceanem – formacji, o sztokholmczykach z Siena Root, którzy opublikowali właśnie swoją szóstą (a piątą studyjną) płytę zatytułowaną „Pioneers”.

Grupa powstała przed piętnastu laty, a jej pierwszy skład tworzyli wokalista i gitarzysta Sartez Faraj, gitarzysta KG West, basista Sam Riffer, klawiszowiec Oskar Lundström oraz bębniarz Love Forsberg. W tym zestawieniu panowie nagrali dwa albumy: „A New Day Dawning” (2004) i „Kaleidoscope” (2006). Na trzecim – „Far from the Sun” (2008) – zabrakło już Lundströma, pojawiła się natomiast wspomagająca Faraja wokalnie Sanya. Można ją usłyszeć również na nagranym rok później krążku „Different Realities” oraz podsumowującym długą trasę koncertową po Europie podwójnym „Root Jam – Live” (2011), który był z kolei ostatnim nagranym z tymi dwoma śpiewakami. Sartez postanowił skupić się na graniu z odnoszącym coraz większe sukcesy Three Seasons; jego miejsce zajął zaś Jonas „Joe Nash” Åhlen, wcześniej udzielający się w dwóch formacjach: southern-hardrockowym Backdraft („Here to Save You All”, 2001; „The Second Coming”, 2007; „This Heaven Goes to Eleven”, 2011) oraz thrashmetalowym Chainsaw („Into the Pit”, 2005). Z zespołem pożegnał się również gitarzysta – okazjonalnie obsługujący także instrumenty klawiszowe – KG West (choć na najnowszym albumie można usłyszeć go jeszcze gościnnie w dwóch kawałkach), którego zastąpił debiutujący w tak znanej kapeli Matte Gustavsson.

Nagrany po pięcioletniej przerwie w pracy w studiu longplay „Pioneers” w Europie ujrzał światło dzienne 3 listopada dzięki szwedzkiemu (z siedzibą w Linköping) wydawnictwu Gaphals; w Stanach Zjednoczonych płytę opublikowała natomiast – dwa tygodnie później – Cleopatra Records. Co ciekawe, wydanie amerykańskie zostało poszerzone o jeden utwór – cover Led Zeppelin „Whole Lotta Love”, który zapewne stał się dodatkowym magnesem przyciągającym uwagę potencjalnych słuchaczy. Na krążku – to znaczy jego wersji podstawowej – znalazło się w sumie osiem kompozycji, trwających ponad czterdzieści jeden minut. A więc nawet pod tym względem Szwedzi postanowili zbliżyć się do zasad panujących przed czterdziestu laty (wcześniejsze produkcje były zazwyczaj dłuższe, niekiedy nawet, jak w przypadku debiutu, o ponad dwadzieścia minut). I dobrze się stało, bo dzięki temu płyta nie jest przynajmniej nużąca. Otwiera ją będący potężnym uderzeniem prosto między oczy numer „Between the Lines”, w którym dynamicznej sekcji rytmicznej towarzyszą ostra, jazgotliwa gitara oraz hardrockowe organy Hammonda w tle. Mocne wejście zalicza również Jonas Åhlen, który z miejsca pragnie udowodnić, że wcale nie jest gorszym wokalistą od Sarteza Faraja. I co?… I rzeczywiście nie jest. Potrafi nie tylko porządnie się wydrzeć (ktoś powie przecież, że to akurat najmniejsza sztuka), ale również zawrzeć w swym „krzyku” prawdziwe emocje (a to potrafią już nieliczni).

„Between the Lines” wyróżnia się jednak nie tylko mocą i dynamiką; muzycy dbają tu również o zmienne klimaty, jak i solowe popisy – po partii Mattego Gustavssona „głos” zajmuje Erik Petersson, który za wszelką cenę stara się udowodnić, że z Hammondami jest zżyty nie mniej niż z najbliższą rodziną. W „7 Years” wprowadza nas perkusja Forsberga, do którego szybko podłączają się gitarzysta i organista. Zarówno hardrockowy rytm, jak i wyeksponowanie klawiszy od razu przywodzi na myśl dokonania Uriah Heep (w nieco większym) i Deep Purple (w mniejszym stopniu) z pierwszej połowy lat 70., co – bez dwóch zdań – jest zabiegiem celowym. Ale zdarzają się też tutaj Szwedom wycieczki w stronę psychodelii, o czym przekonuje „kwasowa” partia gitary, jak i rozmyty przez efekty elektroniczne głos wokalisty. „Spiral Trip” to z kolei klasyczny hard rock z kapitalnym dialogiem Gustavssona z Peterssonem w drugiej części utworu. Panowie często się zresztą spierają i podgryzają, ale potrafią też zagrać unisono ten sam motyw, co przydaje kompozycji dodatkowej mocy. Niezwykły jest również początek „Root Rock Pioneers”, organy Hammonda brzmią dokładnie tak, jakby zostały wykrojone z któregoś z progresywnych kawałków
Skaldów sprzed czterech dekad. W każdym razie
Andrzej Zieliński na pewno by się takiej partii na klawiszach nie powstydził!

„The Way Your Turn” nie różni się niczym szczególnym od wcześniejszych kompozycji, ale ma też wszystkie ich pozytywne cechy – klimat retro, świetnie brzmiące Hammondy, błyskotliwe partie gitary i przejmujący wokal. Nawet jeżeli kawałek ten nie zapada w pamięć dzięki chwytliwej melodii, to i tak nie sposób uznać go za typową „zapchajdziurę”. Pewnym zaskoczeniem jest natomiast „Keep On Climbing”, który łączy w sobie wpływy dwóch innych legendarnych kapel z lat 70.: Black Sabbath (powolny, doomowy rytm i śpiew w stylu wczesnego Ozzy’ego Osbourne’a) oraz Emerson, Lake & Palmer (vide solo na organach mocno zahaczające, wzorem Keitha Emersona, o muzykę klasyczną). W „Going Down”, w którym w chórku podśpiewuje Evami Ringqvist, otrzymujemy porcję bluesa i boogie; i chociaż muzycy Siena Root udowadniają, że i w tym gatunku potrafią zagrać, to jednak nie wydaje się, by powinni robić to częściej. Na szczęście nieco gorsze wrażenie pozostawione przez ten kawałek całkowicie zaciera wieńczący album prawie dziesięciominutowy „In My Kitchen”, będący bardzo godnym zwieńczeniem całego krążka. Dość powiedzieć, że poza organami Pettersson sięga tu także po fortepian elektryczny i klawinet, które kapitalnie dopełniają warstwę instrumentalną dzieła. Ta zaś jawi się słuchaczowi jako skrząca barwami i niezwykłymi tonami: od ballady, poprzez bluesa, aż po prawdziwie hardrockowy finał, który jest w stanie poderwać z fotela nawet zatwardziałego introwertyka.
Po kolejnych przetasowaniach personalnych, a zwłaszcza definitywnym odejściu z zespołu Faraja, można było mieć pewne obawy, czy nowy skład Siena Root udźwignie brzemię odpowiedzialności. Płytą „Pioneers” kwintet ze Sztokholmu udowadnia, że tak, że gotów jest zmierzyć się z legendą, którą sam przed laty stworzył. I nawet jeśli ktoś po przesłuchaniu krążka uzna, że brakuje mu tej charakterystycznej chrypki Sarteza, nie powinien się zniechęcać, ale dać płycie kolejne szanse. Całkiem możliwe, że po czwartym, piątym, szóstym odsłuchu uzna, że choć głos wokalisty jest inny, to jednak wszystko pozostałe brzmi dokładnie tak, jak powinno.

Skład:
Jonas „Joe Nash” Åhlen – śpiew
Matte Gustavsson – gitara elektryczna
Sam Riffer – gitara basowa
Erik Petersson – organy Hammonda, fortepian elektryczny, klawinet
Love Forsberg – perkusja, theremin
gościnnie:
KG West – gitara elektryczna (1,3)
Evami Ringqvist – chórek (7)