Tu miejsce na labirynt…: Nie tylko ból, nie tylko cierpienie [Angles 9 „Injuries” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Kolejne wcielenie jazzowej orkiestry Szweda Martina Küchena, Angles – tym razem z dodaną do nazwy cyferką „9”, która odnosi się do liczby muzyków w składzie – opublikowało w tym roku album „Injuries”, po który bez najmniejszych wątpliwości mogą sięgnąć zarówno wielbiciele free jazzu, jak i big bandów. I nie zawiodą się, bo to jeden z murowanych kandydatów do „najlepszej płyty 2014 roku”.
Tu miejsce na labirynt…: Nie tylko ból, nie tylko cierpienie [Angles 9 „Injuries” - recenzja]Kolejne wcielenie jazzowej orkiestry Szweda Martina Küchena, Angles – tym razem z dodaną do nazwy cyferką „9”, która odnosi się do liczby muzyków w składzie – opublikowało w tym roku album „Injuries”, po który bez najmniejszych wątpliwości mogą sięgnąć zarówno wielbiciele free jazzu, jak i big bandów. I nie zawiodą się, bo to jeden z murowanych kandydatów do „najlepszej płyty 2014 roku”.
Angles 9 ‹Injuries›Utwory | | CD1 | | 1) European Boogie | 07:07 | 2) Eti | 10:49 | 3) A Desert on Fire, a Forest / I’ve Been Lied to | 22:37 | 4) Ubabba | 06:51 | 5) In Our Midst | 10:34 | 6) Injuries | 12:40 | 7) Compartmentalization | 05:38 |
To nie może być przypadek, że w ostatnich latach najciekawsze orkiestry jazzowe powstają w Skandynawii. Przodują w tej dziedzinie zwłaszcza muzycy szwedzcy i norwescy. Wystarczy wspomnieć o działającej już od piętnastu lat i współpracującej z wieloma solistami i formacjami Trondheim Jazz Orchestra (TJO), prowadzonej przez Matsa Gustafssona Fire! Orchestra czy najnowszym projekcie Paala Nilssen-Love’a – Large Unit. Grono to uzupełnia jeszcze – powołana do życia w 2007 roku przez, obecnie czterdziestoośmioletniego, saksofonistę Martina Küchena – grupa Angles. Jej lider, będący zresztą kooperantem TJO i Fire! Orchestra, znany jest również z działań artystycznych dokonywanych pod takimi szyldami, jak UNSK („Tidszon”, 2004), Agape („Agape”, 2005; „Guardaropa Open/Closed”, 2007), All Included („Reincarnation of a Free Bird”, 2012) czy Martin Küchen Trio („Live at the Glenn Miller Café”, 2007). Angles miało być jednak zupełnie nową jakością na rynku muzycznym Skandynawii – i taką też się ostatecznie okazało. Pierwotnie formacja była sekstetem (więc do jej nazwy dodawano cyferkę „6”), w którym – oprócz lidera – znaleźli się także: trębacz Magnus Broo, puzonista Mats Äleklint, wibrafonista Mattias Ståhl oraz kontrabasista Johan Berthling i perkusista Kjell Nordeson. W tym składzie grupa nagrała dwa pierwsze albumy (tak się złożyło, że oba były rejestracjami koncertowymi): „Every Woman is a Tree” (2008) oraz „Epileptical West: Live in Coimbra” (2010). Następne wcielenie formacji było już oktetem (znanym jako Angles 8), w którym zabrakło Broo, za to znaleźli swoje miejsce: drugi saksofonista Erik Hegdal, kornecista Goran Kajfes oraz pianista Alexander Zethson. Pozostawił on po sobie album „By Way of Deception”, który – podobnie jak dwie wcześniejsze produkcje – ujrzał światło dzienne dzięki portugalskiej, mającej siedzibę w Lizbonie, a specjalizującej się w jazzie improwizowanym wytwórni płytowej Clean Feed. Jej pozostał Küchen wierny także, gdy poszerzył skład zespołu do nonetu, przyjmując ponownie pod swoje skrzydła Magnusa Broo. Wydany w ubiegłym roku krążek „In Our Midst” był zapisem występu Angles 9 w brukselskim klubie Hasselt, który odbył się 13 października 2012 roku. Z kolei materiał, który wypełnił kolejny album – „Injuries” – nagrany został w sztokholmskim studiu Atlantis podczas dwudniowej sesji 15 i 16 grudnia ubiegłego roku. Zespół przygotował się do niej wyjątkowo starannie, co zaowocowało niemal osiemdziesięcioma minutami muzyki, która pozbawiona jest momentów słabszych czy też utworów, które moglibyśmy uznać za typowe „wypełniacze”.  „Injuries” oryginalnie ukazało się – w formie kompaktu i dwupłytowego albumu winylowego – w czerwcu; do Polski jednak wydawnictwo dotarło dopiero na początku grudnia. I dobrze się stało, bo, jak rzadko, możemy z czystym sumieniem wypowiedzieć doskonale znaną maksymę: Lepiej późno niż wcale! Otwierające całość „European Boogie” z prawdziwym boogie ma, co prawda, niewiele wspólnego, ale zdecydowanie energii mu nie brakuje. Grupa po krótkim, wibrafonowym wstępie uderza z całą mocą, udowadniając, że ma siłę rażenia prawdziwego big bandu. Potężną ścianę dźwięku tworzą instrumenty dęte (saksofony, trąbka, puzon i kornet), przez które przebija się hipnotyczna sekcja rytmiczna wspomagana dodatkowo wibrafonem. Najbardziej zaskakujące może wydać się zaś to, że kontrabasista i bębniarz wyraźnie grają melodię inspirowaną folklorem; momentami robi się zresztą bardzo skocznie, by nie rzec – weselnie (choć na pewno nie w negatywnym znaczeniu tego słowo). Z czasem dochodzą też partie solowe – w tym utworze głównie trąbki i wibrafonu. Nie mniej wspaniale brzmi prawie jedenastominutowy „Eti”. Od początku utworu na plan pierwszy wybija się niepokojący i mroczny saksofon, w dalekim tle odzywa się pianista, do którego co rusz dołącza wibrafonista. Pod wieloma względami fragmenty te przywodzą na myśl wczesne kompozycje Krzysztofa Komedy (wspomaganego przez Jerzego Miliana); świetnie zresztą sprawdziłyby się w filmach grozy Romana Polańskiego z lat 60. ubiegłego wieku.  Po kilkuminutowej sekwencji rodem z horroru zaczyna się fragment improwizowany; prześcigającym się w tworzeniu odpowiedniego nastroju trąbce i saksofonowi towarzyszy rozpędzona perkusja. Wszystko to zmierza do absolutnie zniewalającego finału, w którym freejazzowe szaleństwo zderza się z potęgą orkiestry jazzowej i motoryką kapeli rockowej, nic przy tym nie tracąc na melodyjności. Połączone w jedno utwory „A Desert on Fire, a Forest / I’ve Been Lied to” trwają w sumie ponad dwadzieścia dwie minuty. Dlaczego muzycy zdecydowali się tak uczynić, trudno stwierdzić, tym bardziej że mniej więcej w połowie wyraźnie zaznaczona została granica pomiędzy jednym a drugim. „A Desert on Fire, a Forest” zaczyna się od elegijnego otwarcia – majestatyczny fortepian towarzyszy tu transowej trąbce; kiedy zaś dołączają kolejne dęciaki, kompozycja jeszcze bardziej zyskuje na patetyzmie. „I’ve Been Lied to” prowadzi z kolei do wyciszenia emocji. Elementem uspokajającym (czy wręcz usypiającym) jest przede wszystkim kontrabas, którego podstawowym zadaniem wydaje się przygotowanie gruntu pod – mocno kontrastujący z częścią wcześniejszą – orkiestrowy finał (z wyeksponowaną partią puzonu). Nawiązuje on do otwarcia „A Desert on Fire, a Forest” i tym samym spina klamrą oba kawałki.  Zmianę nastroju przynosi za to „Ubabba” – taneczne, mocno kołyszące i swingujące, rodem z lat 30. czy 40. XX wieku. Nie brakuje w nim rytmów afrykańskich, co jeszcze bardziej podkreśla niezwykle dynamiczne zakończenie w klimacie bluesowo-rockandrollowym. Można by z góry obiecać wysoką nagrodę pieniężną każdemu, komu w trakcie słuchania tego kawałka ani razu nie drgnie noga. Co innego z kolejnym numerem – „In Our Midst”, w którym, przynajmniej w części pierwszej, następuje powrót do brzmień stonowanych i pełni zadumy. Delikatne dźwięki kontrabasu i fortepianu wprowadzają słuchacza w odpowiedni nastrój. Ale też zespół przygotowuje mu niezwykłą niespodziankę – z biegiem czasu grany przez oba instrumenty motyw jest rozwijany przez sukcesywnie dołączające dęciaki. W efekcie kompozycja zyskuje na rozmachu i mocy, a solówka trębacza przenosi w świat folkloru z Półwyspu Pirenejskiego. Numer tytułowy zaczyna się od zaskakująco klasycznych improwizacji (fortepian, później jeszcze saksofony), które należy jednak potraktować jedynie jako wstęp do tego, co czeka nas później, czyli prawdziwej improwizowanej feerii dęciaków.  Po niej natomiast Angles 9 serwują najbardziej wzruszający moment na płycie – melodię tak nostalgicznie piękną, że potrafiłaby chyba skruszyć najtwardsze serce. Na tle „Injuries” ostatni kawałek na płycie, czyli „Compartmentalization”, brzmi jak zaproszenie do zabawy. I o to chyba Skandynawom chodziło – aby nie zakończyć tej prawie osiemdziesięciominutowej muzycznej podróży w minorowych nastrojach, aby na finał zafundować swoim wielbicielom odrobinę uśmiechu. Jeśli rzeczywiście taki był zamysł, to trzeba przyznać, że udał się doskonale. Choć album ukazał się w połowie roku, my oceniamy go na kilkanaście dni przed jego końcem. Z tej perspektywy możemy stwierdzić już bez wątpliwości: Tak, to wydawnictwo powinno być jednym z najpoważniejszych kandydatów do najlepszej jazzowej płyty mijającego roku!  Skład: Martin Küchen – saksofon altowy, saksofon tenorowy Erik Hegdal – saksofon barytonowy, saksofon sopranowy Mats Äleklint – puzon Magnus Broo – trąbka Goran Kajfes – kornet Alexander Zethson – fortepian Mattias Ståhl – wibrafon Johan Berthling – kontrabas Andreas Werlin – perkusja
|