Przed laty ważną pozycję w polskim jazzie i rocku zdobył kubański perkusjonista José Torres; dzisiaj w jego ślady może pójść inny Latynos – meksykański skrzypek Eduardo Bortolotti (Lopez). Nad Wisłą osiedlił się on dziewięć lat temu, a w tym roku wydał swój debiutancki album – „Huapango Nights” – na którym połączył wpływy muzyki ludowej z Ameryki Środkowej z typowo europejskim jazzem.
Gdyby Puebla leżała na Śląsku…
[Eduardo Bortolotti „Huapango Nights” - recenzja]
Przed laty ważną pozycję w polskim jazzie i rocku zdobył kubański perkusjonista José Torres; dzisiaj w jego ślady może pójść inny Latynos – meksykański skrzypek Eduardo Bortolotti (Lopez). Nad Wisłą osiedlił się on dziewięć lat temu, a w tym roku wydał swój debiutancki album – „Huapango Nights” – na którym połączył wpływy muzyki ludowej z Ameryki Środkowej z typowo europejskim jazzem.
Eduardo Bortolotti
‹Huapango Nights›
Utwory | |
CD1 | |
1) La Bruja | 06:20 |
2) Prelude to Xochipilli | 01:41 |
3) Cenzontle | 05:35 |
4) Altered Times | 05:01 |
5) El Cascabel | 04:53 |
6) Cansao | 04:44 |
7) Huapango Nights | 04:40 |
8) La Llorona | 04:55 |
9) Alla en el Rancho Grande | 04:38 |
Swoją drogą to bardzo ciekawe, dlaczego artysta wywodzący się z kraju tak odległego geograficznie zdecydował się osiedlić właśnie w Polsce. Dlaczego nie wybrał choćby bliższej mu kulturowo Hiszpanii? Z drugiej strony na Półwyspie Iberyjskim byłby zapewne tylko jednym z wielu muzyków grających jazz inspirowany latynoską muzyką ludową; nad Wisłą jest natomiast jednym z nielicznych. A w takiej sytuacji łatwiej się przebić, wyrobić sobie markę i zdobyć uznanie. Zwłaszcza że, co udowadnia album „Huapango Nights”, Eduardo Bortolotti (Lopez) ma ku temu wszelkie predyspozycje. Urodził się w położonej w środkowej części Meksyku miejscowości Puebla. Tam zaczął swą edukację muzyczną (na skrzypcach klasycznych), ale dokończył ją już w Polsce, w której zamieszkał w 2012 roku.
Początki zapewne nie były łatwe, ale za to minioną dekadę Eduardo zwieńczył zdobyciem aż dwóch dyplomów uczelni wyższych: trzy lata temu na Wydziale Instytutu Muzyki Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (w zakresie edukacji muzycznej i muzyki popularnej), a rok później w – mającej siedzibę w tym samym mieście – Akademii Muzycznej imienia Karola Szymanowskiego. Drugi dyplom Bortolotti obronił w klasie skrzypiec jazzowych, a jego mentorem był wirtuoz tego instrumentu, jeden z najwybitniejszych artystów w tej dziedzinie na świecie – profesor Henryk Gembalski (o którym w „Esensji” pisaliśmy już parokrotnie, przy okazji płyt „
Magic Hands”, „
Opera in Heaven”, „
Our Last Session. Michał Zduniak in Memoriam” oraz „
1999 Harmolodic Odyssey”). Mając takiego mistrza i nauczyciela, dołożywszy do tego własny talent i pracowitość – można przenieść góry.
A że Bortolotti zalicza się do muzyków pilnych i nieunikających wyzwań, niech świadczy fakt, że koncertował i pracował praktycznie już pod każdą szerokością i długością geograficzną: od ojczystego Meksyku po Turcję, od Czech i Słowacji po Chiny i Indonezję. Pewnie też z tego powodu na debiut czekał tak długo, bo aż do grudnia ubiegłego roku, kiedy to własnym sumptem wydał „Huapango Nights” (dystrybucją krążka zajął się trójmiejski Soliton). Materiał zarejestrowany został w składzie czteroosobowym, w którym – obok lidera i kompozytora wszystkich dziewięciu utworów – znaleźli się jeszcze: pianista Mateusz Sobiechowski, kolumbijski basista Edilson Sanchez oraz perkusista Bartek Staromiejski; w kilku numerach gościnnie pojawił się rodak Eduarda, Alberto Suazo, który zagrał na instrumentach ludowych (takich jak jarana, szczęka osła czy prekolumbijskie okaryny).
Ten latynosko-słowiański czy też – szerzej – środkowoamerykańsko-europejski amalgamat pozwolił stworzyć płytę niezwykłą, na której udanie przeplata się meksykańska zwiewność z polską konsekwencją, ludowe melodie z jazzowymi improwizacjami. A co najważniejsze – nic się ze sobą nie gryzie. Wręcz przeciwnie: idealnie dopełnia. Co oznacza tyle, że mieszkając od prawie dekady w naszym kraju, Bortolotti nie tylko doskonale odrobił lekcję z historii polskiego jazzu (aż do czasów Krzysztofa Komedy i Michała Urbaniaka), ale wręcz przesiąkł nim. Nie zapominając przy tym, skąd pochodzi i jaka tradycja go ukształtowała. Stąd właśnie taki, a nie inny tytuł albumu: „huapango” to bowiem popularny w Ameryce Łacińskiej styl muzyki ludowej, którego elementy odnajdziemy również na albumie Eduarda Bortolottiego.
Dziewięć utworów dało w sumie nieco ponad czterdzieści dwie minuty muzyki. Czyli standard – dokładnie tyle, by zdążyć ulec urokowi tej muzyki, a jednocześnie nie poczuć znużenia. Zresztą czy umiejętnie zagranym, niestroniącym od improwizacji, jazzem można w ogóle się znudzić? Płytę otwiera kompozycja najdłuższa ze wszystkich – „La Bruja”, której romantyczno-ludowy początek zawdzięczmy pianiście (tej, nawiązującej do tradycji Fryderyka Chopina, introdukcji nie powstydziłby się nawet Leszek Możdżer). W dalszej części Sobiechowskiego wspomaga skrzypek, a nostalgiczna melodia o ludowych korzeniach przeobraża się w jazzową improwizację – na tyle intensywną, że po przesileniu dla równowagi ponownie na plan pierwszy wybić musi się kojący uszy stonowany fortepian. W dla odmiany najkrótszym, niespełna dwuminutowym „Prelude to Xochipilli” słychać przede wszystkim – na tle fortepianu – delikatne instrumenty ludowe, które zresztą istotną rolę odgrywają również w trzecim w kolejności „Cenzontle”.
Skrzypek rozwija tu ludowy motyw, jaki pojawił się już w „La Bruja”. Robi to jednak w nieco innej oprawie brzmieniowej – czy to z towarzyszeniem egzotycznych okaryn, czy też z zastosowaniem przetworników dźwięku. Leniwie nastrojowy charakter ma z kolei „Altered Times”, w którym duet Bortolotti / Sobiechowski zabiera słuchaczy w odległe czasy międzywojnia. Kompozycja ta świetnie sprawdziłaby się jako ilustracja niemego filmu sprzed niemal stu lat. Nieco inny temperament muzycy prezentują w „El Cascabel” – sporo tu (przynajmniej w części pierwszej) wpływów stricte latynoskich, na które później nakłada się coraz bardziej dynamiczna, zahaczająca o stylistykę fusion, partia solowa skrzypiec. Aż do osiągnięcia apogeum, po którym na placu boju pozostaje jedynie sekcja rytmiczna. Sanchez i Staromiejski odbudowują fundamenty, na których po kilkunastu sekundach soliści zaczynają budować nowy gmach.
Co z tego wynika? Nowy początek – w postaci „Cansao” – jest urzekająco delikatny i melodyjny, co ponownie jest zasługą przede wszystkim pianisty i skrzypka. Za to w „Huapango Nights” czeka słuchaczy prawdziwa fiesta. Z jednej strony mamy tu nawiązania do tradycji meksykańskiej (do czego, co już zostało wyjaśnione, zobowiązuje tytuł), z drugiej natomiast – klasycznie jazzrockową okraszoną improwizacją partię skrzypiec (w stylu Henryka Gembalskiego). Wyróżnikiem nostalgiczno-rzewnego „La Llorona”, w którym również nie brakuje artystycznych poszukiwań, jest za to pojawiający się dwukrotnie motyw tanga, który Bortolotti gra z takim przejęciem, że aż ściska w dołku. Jakby chciał tym sposobem wyrazić całą swoją tęsknotę za ojczystymi stronami (mimo że przecież nie jest Argentyńczykiem). Album zamyka w dużym stopniu improwizowane „Alla en el Rancho Grande”, choć im bliżej końca, tym bardziej zbiegają się drogi kwartetu, by całość zwieńczyć mocnym akcentem skrzypiec.

Skład:
Eduardo Bortolotti – skrzypce, muzyka
Mateusz Sobiechowski – fortepian
Edilson Sanchez – gitara basowa
Bartek Staromiejski – perkusja
gościnnie:
Alberto Suazo – instrumenty ludowe (jarana, szczęka osła, okaryny)