Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 30 września 2023
w Esensji w Esensjopedii

Tomasz Wojtaś
‹Nigdy nie budź śpiących słów›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorTomasz Wojtaś
TytułNigdy nie budź śpiących słów
OpisAutor pisze o sobie:
Z wykształcenia filozof. Mieszka i pracuje w Lublinie. Opowiadania publikował głównie w „Esensji” i „Magazynie Fantastycznym”. W przyszłości planuje mniej myśleć o przyszłości.
Gatunekrealizm magiczny

Nigdy nie budź śpiących słów

1 2 »
Zacząłem go wtedy uważać – tak jak inni – za świra. Padało w stosunku do niego określenie „geniusz”, ale wszyscy postawili już na nim przysłowiowy krzyżyk. Tego przekonania nie był w stanie zmienić nawet fakt, że zaczął korespondować ze znakomitościami ze świata nauki.

Tomasz Wojtaś

Nigdy nie budź śpiących słów

Zacząłem go wtedy uważać – tak jak inni – za świra. Padało w stosunku do niego określenie „geniusz”, ale wszyscy postawili już na nim przysłowiowy krzyżyk. Tego przekonania nie był w stanie zmienić nawet fakt, że zaczął korespondować ze znakomitościami ze świata nauki.

Tomasz Wojtaś
‹Nigdy nie budź śpiących słów›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorTomasz Wojtaś
TytułNigdy nie budź śpiących słów
OpisAutor pisze o sobie:
Z wykształcenia filozof. Mieszka i pracuje w Lublinie. Opowiadania publikował głównie w „Esensji” i „Magazynie Fantastycznym”. W przyszłości planuje mniej myśleć o przyszłości.
Gatunekrealizm magiczny
Wątpię, czy to przeczytacie. Ale może się mylę. W tej chwili to jedyna rzecz, której naprawdę pragnę – mylić się. Chciałbym jutro znaleźć w skrzynce odpowiedź, w której nazwiecie mnie durniem. Więc dlaczego to piszę? Żeby zrozumieć i przygotować się na to, co ma nadejść. Chcę też wyspowiadać się przed wami. Ale przede wszystkim chcę się uspokoić, bo…
Boję się. Świata. Samego siebie (bo może faktycznie oszalałem?). Boję się tego, co nadchodzi.
Nie mogę przełykać, myśleć, drżą mi ręce. Ale gdzieś w głębi śmieję się, bo tak naprawdę jestem cynicznym draniem i mogę nareszcie przestać udawać, że ktokolwiek lub cokolwiek mnie obchodzi.
A przynajmniej chcę w to wierzyć.
Właśnie wyjrzałem za okno. Ściemnia się. Serce świata wciąż bije – rytm dni i nocy, życia i śmierci. Dzięki jego biciu czujemy się bezpieczni. Wszystko wydaje się przewidywalne. Możemy oczekiwać plonów, mieć nadzieję, że dzień jutrzejszy będzie lepszy. Świat marzeń, który się kończy.
Jestem ciekawy, czy zauważyliście coś dziwnego. Pewnie nie.
Szkoda, że tego nie widzicie, ale roześmiałem się. Czuję się niczym betoniarka, w której cynizm zmieszany z rezygnacją przechodzi w nową jakość. Trudno mi ją nazwać. Szczęście?
Jeszcze przed paroma dniami byłem zadowolonym z siebie człowiekiem, a teraz jestem robakiem, który uświadomił sobie, że jabłko, w którym żyje, nie jest całym światem. Czuję się niczym.
Niedługo każdy będzie się tak czuł.

Znowu wyjrzałem przez okno. Nie zastanawia was, dlaczego ściemnia się w środku dnia? Pewnie nie. Nie macie czasu. Ciągniecie wózek codzienności. Ktoś depcze wam po odciskach (albo wy jemu) i życie toczy się dalej. Stuk, puk, stuk, puk – jedzie lokomotywa zwana życiem, a wam nawet nie chce się oglądać krajobrazów. Przesypiacie podróż i nie żałujecie tego.
Czy czuliście się kiedykolwiek winni? Tego, że przespaliście życie; że nie byliście dobrymi przyjaciółmi; że nie podaliście ręki wtedy, kiedy ktoś tego naprawdę potrzebował? Największe zagrożenie dla ludzkości to sami ludzie. Największe zagrożenie to nasza obojętność.
Marek, Marek, Marek. Tyle razy wymówiłem w ciągu życia to imię, że powinno dla mnie przestać cokolwiek znaczyć. Tymczasem stało się soczewką, w której ogniskuje się moje przerażenie. Marek – główny aktor dramatu, który pociąga za spust.
Chce mi się śmiać, bo przecież Marek był tym dzieciakiem, z którym chodziłem w podstawówce na ryby. Przywiązywaliśmy żyłkę do patyka, bo nie mieliśmy pieniędzy na prawdziwe wędki, i tak przygotowani szliśmy nad rzekę. Nawet nie przyszło nam do głowy, że może być potrzebna jakaś przynęta. Szczęście i potęga naiwności. To chyba ona tak naprawdę przenosi góry.
Tak sobie pomyślałem, że to wspomnienie może posłużyć za metaforę. Ludzkość przez te wszystkie wieki próbuje coś złowić, chociaż nawet nie przyszło jej do głowy, że potrzebna jest przynęta. A Marek właśnie ją znalazł.
I ciekawe, co złowił…

Widzę, że zapadająca ciemność zwróciła na siebie uwagę. Ktoś zatrzymał się i spogląda w niebo, ale ktoś inny śmieje się z niego. Typowe – dzieje się coś dziwnego, a ludzie zamiast zainteresować się tym, co istotne, wolą naśmiewać się z kogoś, kto zwrócił na to uwagę. Szkoda gadać.
Marek był z początku zwyczajnym dzieckiem. Nic go nie wyróżniało. Jak każdy miał swoje zajęcia, fobie, kolegów, których lubił i dziewczyny, za którymi się oglądał. Świetny kumpel z podwórka. Gdybyśmy zmagazynowali energię, którą poświęciliśmy na kopanie w piłkę, to dzisiaj moglibyśmy poruszyć Ziemię.
Ale to właśnie w dzieciństwie zaczęło się z nim coś dziać. Być może dlatego, że zbyt dużo czasu spędzał sam ze sobą. Dużo chorował. Godzinami przesiadywał w domu i z nudów czytał wszystko, co wpadało mu do ręki. A nie były to tylko książki przygodowe. Często widziałem go pochylonego nad atlasem anatomicznym, wprowadzeniem do astrofizyki bądź czymś podobnym. Pamiętam, jak odwiedziłem go kiedyś w domu, a on powiedział, że czuje się więźniem, który próbuje uciec z celi. Nie wiem, na ile był to wyrobiony nawyk, a na ile stało się to jego autentyczną potrzebą, ale bez książek nigdzie się nie ruszał. Zdarzało się, że przychodził z nimi na boisko i w przerwie, zamiast cieszyć się z udanego zagrania, wolał pochylać się nad nimi i przenosić się do obcego – dla nas, nastolatków – świata.
Interesował się w sumie wszystkim. Z tego powodu zaczął mieć kłopoty w szkole, bo nie mógł się oderwać od swoich książek. Absurdalna sprawa, bo z powodu pędu do wiedzy miał kłopoty z edukacją.
Pod koniec podstawówki, kiedy zacząłem rozglądać się za dobrym liceum, nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Marek ze swoimi ocenami na świadectwie nie mógł liczyć na dobrą szkołę. Było mi naprawdę przykro, bo z tego powodu stawał się coraz bardziej zniechęcony i apatyczny. Spotykaliśmy się, ale nić porozumienia zrywała się. Nawet nie spostrzegłem, że jestem jedyną osobą, z którą Marek utrzymuje jako taki kontakt.
W końcu przestałem zwracać na niego uwagę.

Włączyłem telewizor. Tak jak przypuszczałem, wiadomości poświęcone są wydarzeniom z ostatnich dni. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dzisiaj wszyscy siedzą przed telewizorami albo stoją przed domami, względnie zbierają się na placach, ulicach i skwerach. I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu nikt się nie przejmował informacjami ze Stanów Zjednoczonych. Dobrze pamiętam, jak w „Wiadomościach” pokazano osobliwe zwierzęta, które pojawiły się w okolicach Nowego Orleanu. Na pierwszy rzut oka nieznane nauce gatunki, jednak po bliższym wejrzeniu – genetyczne krzyżówki, hybrydy niczym z koszmarów, o zdeformowanych ciałach; gatunkowe mieszańce; kalekie, powykręcane z bólu i kąsające się z niemej wściekłości. Dzisiaj wiemy, że to była zaledwie zapowiedź tego, co miało nadejść, bo to, czego jesteśmy obecnie świadkami, przekracza nasze najgorsze wyobrażenia…
(Na marginesie odnotuję, że na zapadający zmrok nikt jeszcze w mediach nie zwrócił uwagi).

Marek, Marek, Marek…
Nasze kontakty urwały się na pewien czas. Spotkałem go przypadkiem na trzecim roku studiów. Wydawał się normalny (cokolwiek to dziwne słowo znaczy), ale okiem przyjaciela widziałem, że coś (samotność? głód wiedzy? wewnętrzny niepokój?) wypaliło na nim swoje piętno.
Od tamtego czasu spotykaliśmy się w miarę regularnie. Kiedy znowu zbliżyliśmy się do siebie, dostrzegłem wyraźnie, że jest zamknięty w sobie i nie potrafi (i nie chce) nawiązać kontaktu z ludźmi. Był naprawdę dziwny – pod względem intelektualnym przewyższał mnie i innych rówieśników, ale pod emocjonalnym – pozostał nastolatkiem, tak jakby czas zatrzymał się dla niego w chwili, kiedy najważniejsze w życiu było czytanie komiksów i oglądanie Batmana w TV. Być może to zakotwiczenie w dzieciństwie utrzymywało go przy życiu; dorosłość niosła wyłącznie odrzucenie i samotność.
Próbowałem rozmawiać o jego zainteresowaniach (studiował fizykę i filozofię), ale przyznam szczerze, że mało z tego rozumiałem. Jednak pomimo moich intelektualnych braków, to ze mną wolał spędzać czas niż z jajogłowymi z jego kierunków. Byłem jego jedynym przyjacielem. Byłem. Bo później zacząłem go traktować jak niedorozwiniętego brata.
Wstydzę się tego. Ale naprawdę Marek był dziwny. Nie znam się na psychiatrii, ale zdawał się przypadkiem diabelskiego połączenia autyzmu z paranoją. Zamknięty w sobie, pozbawiony kontaktu z rzeczywistością, widzący wokół „znaki” (język wszechświata, który należy koniecznie rozszyfrować – jak mówił) i szukający drzwi do innego wymiaru.
Po jakimś czasie wiedziałem już, że – pomimo swego wieku i wiedzy – jest ciągle tym samym Markiem, którego odwiedzałem w dzieciństwie. Był więźniem, który szuka ucieczki, bo świat i życie były dlań udręką. Dlatego stworzył sobie – bo jak to inaczej nazwać? – własną religię. Wierzył, że istnieją drzwi, za którymi czeka zbawienie, a nauka może nas do nich doprowadzić. Szukał tych drzwi w strukturze wszechświata – w prawach matematycznych i fizycznych. Widział w nich przesłanie, które należy koniecznie przetłumaczyć i zrozumieć. Prawa nauki stały się dla niego słowami samego Boga.
Jego wywody zaczynały mi powoli ciążyć. Marek był chorobliwie monotematyczny. Kiedyś zaczął mi tłumaczyć, że w Π może kryć się przesłanie. Przyczepił się do idei, że w rozwinięciu – w którymś miejscu po przecinku – może pojawić się porządek, który jest wiadomością do nas. Odpadłem. Uważał, że praktyczne zastosowania nauki (np. samoloty) to werbalizacje języka Boga. Tym samym, ludzkość odpowiada na Jego przesłanie. Wystarczy tak dobrać „słowa”, by porozumieć się z Bogiem, a nawet dać Mu do zrozumienia, że – jak mówił Marek – „nie jesteśmy w stanie dłużej wytrzymać cierpienia na ziemi” i że albo pomoże On ludzkości, albo zginie ona z powodu własnego szaleństwa.
1 2 »

Komentarze

20 I 2012   00:32:52

Świetne! :)

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ryby na niebie
Agnieszka Makowska

16 IX 2023

Założyły kalosze i wyszły. Na mokrej ziemi leżały olchowe liście i patyki, ale nie było nawet dużych odłamanych gałęzi. Nad jeziorem snuła się mgła. Przez kałuże poczłapały na Cypel, skąd miały szerszy widok. Wtedy dopiero zobaczyły pasmo powalonego lasu.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:aszady@uw.lublin.pl'>Agnieszka ‘Achika’ Szady</a>

Eksperyment Tasalina
Łukasz Sowa

19 VIII 2023

Dużo uciechy miał Jakub. Biegał za gryzoniami jak opętany, próbując nabijać je na widły, a gawiedź radowała się, biła brawo i skandowała na jego cześć. Wdzięczny mu byłem, bo każda ubita sztuka to mniej czerni na mym imieniu. Pozostawała nadzieja, że potomstwo tychże myszek nie będzie zbyt gadatliwe, szczególnie na mój temat.

więcej »
Kolaż: <a href='mailto:voqo@redakcja.esensja.pl'>Wojciech Gołąbowski</a>

Zelotka
Leon Brand

29 VII 2023

W tym momencie słup dotarł do dna. Przez całą okolicę przetoczył się ryk konstrukcji przyjmujących na siebie falę sejsmiczną. Budynki stęknęły na elastycznych fundamentach. Gdzieś w okolicy strzelił odkształcony metal. A może pękł lód? Teraz już wszyscy na tarasie przerwali rozmowy i patrzyli w napięciu na zastygłą ścianę. Skrzywiłam się, bo nagle zabolała mnie głowa. Jakby hałas wbił mi w uszy potężnego bratnala i niemal natychmiast wyjął. Z trudem ustałam na nogach.

więcej »

Polecamy

Zobacz też

Tegoż twórcy

Viral-Karma
— Tomasz Wojtaś

Szansa
— Tomasz Wojtaś

Dom marzeń
— Tomasz Wojtaś

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.