– Tak więc odkryłaś coś czego nie udało się znaleźć pod żadną z trzystu narodowych wersji choinki – odezwała się znów ruda jędza. Przekartkowała notatki i zaciągnęła się papierosem. – Prezent, który nie potrzebuje nosiciela, sam się przemieszcza i sam rozpakowuje – tak powiedziałaś. I wzbudza skoncentrowaną, absolutnie niemoralną radość, która samym swoim istnieniem godzi w zdrowe, prawe i moralnie zjednoczone społeczeństwo.
Grzegorz Wiśniewski
Obca opowieść wigilijna
– Tak więc odkryłaś coś czego nie udało się znaleźć pod żadną z trzystu narodowych wersji choinki – odezwała się znów ruda jędza. Przekartkowała notatki i zaciągnęła się papierosem. – Prezent, który nie potrzebuje nosiciela, sam się przemieszcza i sam rozpakowuje – tak powiedziałaś. I wzbudza skoncentrowaną, absolutnie niemoralną radość, która samym swoim istnieniem godzi w zdrowe, prawe i moralnie zjednoczone społeczeństwo.
Grzegorz Wiśniewski
‹Obca Opowieść Wigilijna›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Grzegorz Wiśniewski |
Tytuł | Obca Opowieść Wigilijna |
Opis | „Obca Opowieść Wigilijna” to trzeci z cyklu świątecznych tekstów Grega Wiśniewskiego. Tym razem niespodziewany atak Świąt czeka załogę statku „Baron Wrangl”. |
Gatunek | humor / satyra, SF |
Ciemny kształt dryfował wolno, muskany skąpym światłem odległych gwiazd. Był raczej niewielki, owalny, kanciasty w tylnej części. Wyraźnie poznaczony upływem czasu. Oficerowie wachtowi nie dostrzegli go do ostatniej chwili i potężna, czarna bryła statku nie zwalniając sunęła na mu spotkanie.
W sumie trudno się dziwić – na mostku atomowego lodołamacza ratunkowego „Baron Wrangl” (ex-„Pułkownik Czapajew”) trwały właśnie imieniny kapitana. A na takich okrętach są świetne warunki do świętowania – na mostku szerokie szpalery między stanowiskami, na pulpitach mnóstwo dźwigni i pokręteł, za które można złapać w razie nagłej utraty równowagi – a i do toalety blisko. Kapitan miał gest: w Murmańsku przetoczono na pokład pół cysterny pierwszorzędnego samogonu, pierwotnie przeznaczonego do konserwacji rakietotorped na okrętach podwodnych. Samogon był naprawdę dobry – oficerowie wachtowi nie od niego oślepli. W każdym razie nie bezpośrednio. Dwóch śpiewało w chórze z kapitanem i sternikiem, a trzeci, z głową opartą o ekran radaru, cytował z pamięci ogólną teorię względności. Szczęściem „Baron Wrangl” miał na pokładzie nie tylko oficerów.
Nieznany obiekt zbliżał się na tyle wolno, że możliwa była próba przechwycenia. Z dziobu wychyliły się długie ramiona bosaków i przyciągnęły go do burty. W ślad za bosakami pojawił się jasny promień światła z punktowego reflektora. Dokładnie i bez pośpiechu przeczesał cały obiekt.
Był to nieznaczny odprysk lodowej góry, niewielka kra z małym śnieżnym pagórkiem pośrodku. Pagórkiem o dziwacznym, intrygująco podłużnym kształcie. Przyszpilony snopem światła zdradzał, że nie z samego śniegu i lodu się składa.
Musiał wyglądać faktycznie zachęcająco, bo zabłysł kolejny reflektor, a po nim pojawił się bosak z przymocowanym licznikiem Geigera. Licznik miarowo tykał już na pokładzie, a odsunięty od burty umilkł. W ślad za nim na krę zsunęły się więc dwie postacie w grubych kombinezonach przeciwradiacyjnych. Jedna na wszelki wypadek przyjrzała się licznikowi.
– Chyba bezpiecznie – odezwała się zmęczonym tonem. – Na ten bimber, który bosman pędził w obiegu pierwotnym reagował, nie Pietia? A teraz cisza.
– Ty, Wołodia, może zamarzł?
Wezwany potrząsnął energicznie instrumentem.
– Eee, chyba nie. Tylko coś w nim grzechocze.
Pieta wzruszył ramionami, zajęty obwiązywaniem okrętowej cumy wokół wbitego w krę bosaka. Gdy skończył, obaj podeszli do lodowego pagórka, oświetlając sobie drogę latarkami. Ostrożnie odgarnęli spiętrzony na nim śnieg.
Pod spodem odnaleźli kanciasty obrys jakiegoś pojazdu. Raczej długi, w kolorze trudnym do zidentyfikowania w świetle latarek. Najwyraźniej bez dachu, ale za to z kadłubem przypominającym krzywiznami kwiat narcyza. Pietia zdrapał warstewkę lodu na burcie pojazdu. W oczyszczonym miejscu dostrzegł kontur wpisanej w okrąg gwiazdy.
– Wołodia, zobacz! Zobacz! – zawołał do kolegi, który właśnie oczyszczał ze śniegu lewą, wydłużoną część pagórka. – Mercedes!
Znalezisko spotkało się jednak ze sceptycznym przyjęciem.
– Nie może być – zawyrokował Wołodia wracając do odśnieżania. – To kabrio. Kto wybrałby się czymś podobnym w te strony?
Pietia przyjrzał się jeszcze raz wygrawerowanemu symbolowi.
– Sam nie wiem – mruknął kontynuując odgarnianie śniegu. – Ale widywałem już dziwniejsze rzeczy…
– Ale po samogonie bosmana – przypomniał mu Wołodia. – A wszystkie te… – nagle umilkł w pół słowa i przerwał odgarnianie.
Pietia obejrzał się, poświecił latarką. Wołodia odsłonił chyba większość z tego, co znajdowało się przed pojazdem. Teraz stał, wsparty pod boki i krytycznie oglądał to, co wyłoniło się spod śniegu. Wyglądało, że pojazd był zaprzężony w cztery, teraz zamarznięte, renifery.
Obejrzał się na Pietię.
– Jeżeli to jest to o czym myślę… – powiedział z niedowierzaniem.
– Wiem, wiem – Pietia wpadł mu w słowo. – Dla mnie to też najdziwniejszy Mercedes jakiego widziałem w życiu…
Wołodia tylko parsknął coś w mroźne powietrze.
– A co ty znalazłeś?
Pietia odgarnął ręką jeszcze kilka porządnych pryzm i aż gwizdnął.
– Ktoś tu jest. Na tylnym siedzeniu.
Wołodia zbliżył się pospiesznie i oświetlił całość swoją latarką.
To była kobieta. Młoda i atrakcyjna, odziana w gustownie skrojony futrzany kombinezon i czerwoną czapeczkę z długim ogonem, który zawadiacko spływał jej na ramię. Była mocno zamarznięta. Bladą skórę twarzy pokrywał szron.
Pietia pochylił się i szybko zbadał kobietę. Gdy się prostował, pozwolił sobie na pełne żałości westchnienie.
– Nawet nie ma roleksa – oświadczył smętnie.
– Ty głupi, – Wołodia ofuknął go – mówiłem ci, że to nie mercedes.
Jeszcze raz omietli spojrzeniem zamarzniętą kobietę.
– To co, idziemy? – zaproponował Pietia.
– Czekaj – Wołodia rozpiął przód kombinezonu – zmarzłem nieco. Najpierw po razie – zza pazuchy wydobył ołowianą piersiówkę i odkręcił ją. Przytroczony do pasa Geiger zaterkotał.
– Zamknij się – burknął, podając piersiówkę Pietii. – Mówiłem, że nie jest zamarznięty. – dodał.
Pietia upił porządny łyk i już zamierzał zwrócić naczynie, gdy jakaś gwałtowniejsza fala podrzuciła krą i zepchnęła ją na kadłub. Obaj marynarze zdołali utrzymać równowagę, ale z niedomkniętej piersiówki wydostał się na zewnątrz spory strumyk samogonu.
– Nu, żesz ty, uważaj… – rzucił nerwowo Wołodia, przekrzykując zachłystującego się terkotem Geigera. W tym czasie strużka samogonu sięgnęła twarzy zamarzniętej kobiety, opłukała bladą skórę i przez półotwarte usta spłynęła w dół gardła.
Kobieta westchnęła głęboko. Pietia i Wołodia spojrzeli po sobie zawiedzeni.
– I, cholera, znaleźnego też nie będzie…

Ilustracja: Michał Romanowski
To było nudne zebranie. Nudne i nieprzyjemne. Stała sama, u szczytu stołu konferencyjnego, wokół którego zgromadziły się główne szyszki kompanii StClaus-ZbytTani (Doskonałe święta już za 9.99 bez VATu!). Wszyscy odziani jak przystało na oficjalne spotkanie, w gustowne czerwone kombinezony z białymi obrębieniami. Co bardziej zasłużeni nosili białe brody, długością reprezentujące ich staż w firmie oraz osiągnięte sukcesy. Szefowie pionów dodatkowo zjawili się ze swoimi reprezentacyjnymi workami. Ale ich miny dalekie były od dobrotliwych uśmiechów, tak znanych z tablic reklamowych kompanii.
Śnieżynka Powtórka już opowiedziała im wszystko. Skąd wzięła się na krze, dlaczego tak szaleńczo uciekała. Była porządną, oddaną swej pracy śnieżynką. Śnieżynką z poczuciem misji. Prawdziwą Florence Snowin′ Gale. Święty Mikołaj miał tak dużo na głowie, a należało zadbać o tak wiele prezentów. Śnieżynki starały się w tym pomagać. Jednak tym razem z przygotowywaniem prezentów było coś nie tak – sprawy naprawdę wymknęły się spod kontroli.
Ale Kompania za nic nie chciała przyjąć tego do wiadomości.
– Nie rozumiem – odezwała się znów śnieżynka. – Siedzimy tutaj już trzy i pół godziny. Na ile sposobów mam powtarzać to samo?
– Proszę spojrzeć na to z naszego punktu widzenia – odezwał się prezes WAN Leon. Wystudiowanym ruchem zarzucił na plecy wielkiego pompona, który wieńczył ogon jego czapki. – Proszę – wskazał dłonią krzesło.
Usiadła.
– Przyznaje się pani do zajeżdżenia reniferów i w rezultacie zniszczenia sań wigilijnych klasy M. To raczej kosztowny kawałek sprzętu.
– Czterdzieści dwa miliony dolarów. Bez podatku – podpowiedziała jędza z księgowości. Jako jedyna z kobiet w kadrze kompanii miała prawo do brody. Wbrew przepisom zafundowała sobie rudą. – Nie licząc zawartości worków.
– Autopilot sań częściowo potwierdza pani wersję – podjął WAN Leon. – Odwiedziła pani domek Świętego Mikołaja. Następnie oddaliła się stamtąd i zajeździła renifery – z powodów nieznanych.
– Nie z nieznanych. Odwiedziłam domek Świętego Mikołaja na polecenie Kompanii, żeby zabrać jakiś nowy prezent, który tymczasem zdemoralizował wszystkie gnomy, po czym spłoszył do zajeżdżenia wasze cenne renifery.
– Zespół śledczy zbadał sanie centymetr po centymetrze i nie znalazł śladu po prezencie, który opisałaś.
– Bo wypchnęłam go z gondoli w powietrze! – śnieżynka oklapła. – Jak już zresztą mówiłam.
Jeden z szefów pionów rozejrzał się po sali.
– Czy kiedykolwiek doręczaliśmy już podobne prezenty? – zapytał.
– Nie – odparła jędza. – Nigdy.