– Dzisiaj i tak jest spokojnie. Któregoś dnia, w weekend, był tu istny odpust. Ludzie nazjeżdżali się z różnych stron, a niektórzy, mogę się założyć, nawet sami nie wiedzieli, po co. Istny cyrk. Byli nawet jacyś dziennikarze i telewizja. Wtedy Jest powiedział tylko parę słów i schował się w lesie. Rozumiem go…
Viral-Karma
– Dzisiaj i tak jest spokojnie. Któregoś dnia, w weekend, był tu istny odpust. Ludzie nazjeżdżali się z różnych stron, a niektórzy, mogę się założyć, nawet sami nie wiedzieli, po co. Istny cyrk. Byli nawet jacyś dziennikarze i telewizja. Wtedy Jest powiedział tylko parę słów i schował się w lesie. Rozumiem go…
Tomasz Wojtaś
‹Viral-Karma›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Tomasz Wojtaś |
Tytuł | Viral-Karma |
Opis | Autor pisze o sobie: Z wykształcenia filozof. Mieszka i pracuje w Lublinie. Opowiadania publikował głównie w „Esensji” i „Magazynie Fantastycznym”. W przyszłości planuje mniej myśleć o przyszłości. |
Gatunek | SF |
Wieś leżała w dolinie. Z jednej strony otaczały ją pokryte lasem wzgórza, a z drugiej pasy pól, rozpostarte szeroko na wzniesieniach. Krajobraz, przyprawiony barwami lata, i słoneczna pogoda przyjemnie uspokajały. Chociaż zjawiłem się tu służbowo, pierwsze minuty przeznaczyłem na kontemplację. Natura jest zarazem artystą i dziełem. Szkoda tylko, że większa część ludzkości pozostaje ślepa na tę sztukę.
Skierowałem kroki w stronę najbliższego budynku. Wypadło na sklep. Kiedy wszedłem do środka, okazał się taki, jak przypuszczałem – lekko zaniedbany, z towarem rozłożonym bez większego ładu i składu, ale z klimatem, który trudno spotkać w miejskich sklepach.
– Pan też przyjechał do naszego świętego? – zapytała mnie ekspedientka, kiedy podszedłem do lady.
Zamarłem. Świętego?
– Chyba tak… – odpowiedziałem. – Ale nie jestem chyba jedyny, prawda?
– A gdzie tam – zaśmiała się. – Przyjeżdżają tu nawet z Warszawy. Młodzi i starzy, bez wyjątku. Rozbijają wszędzie namioty i zostają na parę dni.
Posmutniała nagle.
– Ale nie jest pan dziennikarzem, policjantem, czy kimś takim? – Spojrzała mi w oczy. – On tak pięknie mówi… naprawdę. Ale ksiądz i inni uparli się, żeby coś z nim zrobić. Była nawet policja, ale sołtys wtedy pomógł i jakoś bokiem przeszło.
Skrzypnęły drzwi. W sklepie pojawiła się młoda dziewczyna, która na samym wstępie obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem.
– Co podać? – zapytała ją sprzedawczyni.
– Wodę mineralną.
– Poczekaj – rzuciła ekspedientka, kiedy dziewczyna ruszyła w stronę wyjścia. – Może pokazałabyś panu, gdzie znaleźć tego świętego, co?
Dziewczyna zgodziła się z ledwo dostrzegalnym wahaniem i po chwili szliśmy w milczeniu przez wieś.
Byłem w dobrym nastroju. Wyciszony i otwarty na wszelkie doznania, chłonąłem najmniejsze przejawy życia. W Firmie miałem do czynienia wyłącznie z jego symulacją, tutaj – z nim samym, namacalnym, pełnym tajemniczej magii. Chociaż niby nic nie było w stanie zepsuć mi tego nastroju, wiedziałem, że za parę minut powrócą troski oraz świadomość, że dokądkolwiek byśmy uciekali, i tak nie uciekniemy przed przeznaczeniem…
Przed nami przebiegło parę kur. Jakiś pies dla zabawy pogonił za nimi, ale kiedy nas dostrzegł, zatrzymał się. Zamerdał ogonem i przybiegł do dziewczyny.
– Burek… Bureczek. Co u ciebie? – Zmierzwiła jego kudłaty łeb. – Niech się pan nie boi. Jest spokojny jak baranek. Nie widziałam jeszcze, żeby na kogokolwiek bodaj szczeknął.
– A długo już tu jesteś? – zapytałem.
Spojrzała na mnie nieufnie.
– Będzie chyba ze dwa tygodnie… Tam go pan znajdzie – powiedziała, zmieniając temat. – Trzeba wejść na tamto wzgórze, a potem pójść w las. Będzie może z półtora kilometra, może dwa.
– Widziałaś go? – zapytałem. – Słyszałaś, o czym mówi?
Nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na mnie jak na kogoś, kto wszedł na bal w stroju kloszarda, i uśmiechnęła się ironicznie.
– O wszystkim i niczym. Zależy, kto słucha.
– A jak zwracacie się do niego?
– „Jest”.
– Jak?
– Każe mówić do siebie: „Jest”.
Zaśmiałem się.
– Trochę dziwne imię, nie uważasz?
– Nie mniej dziwne, niż dajmy na to, Marek.
– Tak się śmiesznie składa, że wymówiłaś właśnie moje imię.
Uśmiechnęła się. Podałem jej dłoń, którą uścisnęła niepewnie.
– W porządku. A ty możesz mówić do mnie „Tęcza”. Całkiem zgrabne imię, prawda? – zaśmiała się. – Jak chcesz, to możesz tam pójść ze mną. Znam skrót.
– Z przyjemnością.
Droga łagodnie wznosiła się w górę. Minął nas chłop, prowadząc na łańcuchu krowę, ale nawet nie obejrzał się za nami. Widocznie pielgrzymki do „świętego” stały się już normą.
Wzgórza, pokryte gęstym lasem, zbliżały się z każdą chwilą. W pewnym momencie spostrzegłem parę samochodów. Spojrzałem na rejestracje – rozpoznałem parę warszawskich i lubelskich. Była nawet jedna z Wrocławia. Reszty nie znałem.
– Aż takie ma powodzenie? – zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.
– Dzisiaj i tak jest spokojnie. Któregoś dnia, w weekend, był tu istny odpust. Ludzie nazjeżdżali się z różnych stron, a niektórzy, mogę się założyć, nawet sami nie wiedzieli, po co. Istny cyrk. Byli nawet jacyś dziennikarze i telewizja. Wtedy Jest powiedział tylko parę słów i schował się w lesie. Rozumiem go…
Przyjrzałem się jej dokładnie. Po kilku minutach rozmowy wydawała się osobą inteligentną i o wykrystalizowanym światopoglądzie. Tacy ludzie rzadko potrzebowali mitologii i duchowych protez do życia, ale tak jak każde oprogramowanie ma swoje luki, które wykorzystują hakerzy, tak i tacy ludzie mają swoje wyrwy w duszy, które wykorzystują prasa, literatura i media. Wszyscy jesteśmy potencjalnymi klientami, a kultura to humbug – jak zwykł mawiać mój przyjaciel. Wszyscy jesteśmy marionetkami – dodawałem wtedy. – Zależni od oprogramowania zainstalowanego przez biologię, społeczeństwo, władzę…i różnych projektantów.
– Nie boisz się, że ten Jest zawładnie twoją duszą? – zapytałem przekornie.
– Jak na razie nic mi nie wiadomo, żeby zakładał sektę…
– Chodzi mi o to, że każdy system wartości, który gorliwie przejmujemy od innych, wyznacza nasze późniejsze zachowanie i wybory. W jakiś sposób przestajemy być sobą.
– I zaczyna nami rządzić społeczna… karma?
– Coś w tym stylu. Ten temat to moja idée fixe…
– A tak w ogóle, to co cię tu sprowadza? – zapytała nieufnie.
– Muszę coś sprawdzić. Wybacz, ale nie mogę ci powiedzieć.
– Jesteś dziennikarzem? A może lekarzem? – Stanęła nagle w miejscu. Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła. – Robisz jakieś badania? Nie wyglądasz na takiego, który przyjeżdża z czystej ciekawości. Mam nadzieję, że nie chcesz skrzywdzić Jest?
– Nie martw się. Nic z tych rzeczy.
– Boję się, że ktoś mógłby mu coś zrobić. On jest wyjątkowy. Bardzo mądry, łagodny i otwarty na ludzi. Właśnie tacy ludzie powinni rządzić naszym krajem. Prawie każdy, kto go słucha, przeistacza się i staje się lepszy dla siebie i innych, zaczyna naprawdę myśleć i…
– Schodzi czasami do wioski, czy przez cały czas mieszka w lesie? – zapytałem, zmieniając temat.
– Rzadko schodzi. Może raz na dwa tygodnie. Jedzenie przynoszą mu ludzie, ale nie widziałam, żeby cokolwiek jadł. Cały czas jest zajęty. Każdy przychodzi do niego z jakimś problemem i…
Przestałem jej słuchać, bo kiedy weszliśmy w las, znowu dałem się pochwycić naturze. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła nas pod górę, a spomiędzy drzew spadały nieśmiałe promienie słońca, kładąc się świetlistymi plamami na leśnym poszyciu. W powietrzu unosił się przyjemny zapach żywicy, próchna i tego wszystkiego, czym powinien w lecie pachnieć las.
Po paru minutach marszu zobaczyłem idącą przed nami małą grupkę ludzi, którzy głośno rozmawiali. Niby byli w dobrych humorach, ale wyraźnie widziałem ich nerwowe podekscytowanie. W sumie niecodziennie człowiek spotyka „świętego”.
Po kolejnych minutach las znacznie się przerzedził. Niebo coraz częściej wyzierało spoza koron drzew, a ścieżka przestała uciążliwie piąć się pod górę. Wszystko wskazywało na to, że wchodzimy na szczyt wzgórza.
Spojrzałem na Tęczę. Szła w skupieniu, spokojna i zamyślona. Jej zachowanie przywodziło na myśl gorliwość konwertyty. Trochę zazdrościłem jej tej naiwności, która pozwala cieszyć się światem i jego pozornie niezachwianym porządkiem.
Nagle usłyszałem męski głos. Kiedy spojrzałem pytająco na Tęczę, skinęła głową.
Po chwili weszliśmy na polanę i dojrzałem długowłosego, nieogolonego mężczyznę, wokół którego zebrała się spora grupa ludzi. Wszyscy siedzieli lub stali zasłuchani.
Zamarłem. Spoglądając na wychudłą twarz mężczyzny, na długie i zaniedbane włosy, na ubranie, podarowane przez chłopów ze wsi, nie mogłem opędzić się od ambiwalentnych odczuć. Byłem zarazem podekscytowany, bo to, co kiedyś wydawało się niemożliwe, stało się realne, i jednocześnie zrozpaczony, bo miałem przed sobą kolejny namacalny dowód, że ludzie nie są niczym więcej niż stadem baranów, które ciągle potrzebuje pasterza.
Dość ciekawy tekst. Dziękuję za cytat z Reja, ale dlaczego filip (czyli zając) z wielkiej litery? Dlaczego "Jest" nie odmienia się przez przypadki, skoro funkcjonuje jako imię własne?