Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 10 czerwca 2023
w Esensji w Esensjopedii

Justyna Kułak
‹Wojna na pierze›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJustyna Kułak
TytułWojna na pierze
OpisAutorka o sobie: prawniczka nałogowo uzależniona od książek, historii sztuki, rysowania, i herbaty. Posiada milion czerwonych szpilek, dwa koty i najbardziej skrzywione poczucie humoru w Galaktyce. Marzy o tym, że pewnego dnia wyda własną książkę. A wtedy położy ją na biurku tuż obok odcisku własnej szczęki i dwudziestoletniej, zmumifikowanej pomarańczy i będzie się nią napawać. (Nie pytajcie.)
Gatunekhumor / satyra, realizm magiczny

Wojna na pierze

Justyna Kułak
1 2 3 7 »
Mefisto powiedział, że to był spisek. Że niby podstępnie zwabiłem tutaj tego diabła i znęcałem się nad nim dla własnej, perwersyjnej przyjemności, a później zabiłem, naruszając traktat o zawieszeniu broni.

Justyna Kułak

Wojna na pierze

Mefisto powiedział, że to był spisek. Że niby podstępnie zwabiłem tutaj tego diabła i znęcałem się nad nim dla własnej, perwersyjnej przyjemności, a później zabiłem, naruszając traktat o zawieszeniu broni.

Justyna Kułak
‹Wojna na pierze›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJustyna Kułak
TytułWojna na pierze
OpisAutorka o sobie: prawniczka nałogowo uzależniona od książek, historii sztuki, rysowania, i herbaty. Posiada milion czerwonych szpilek, dwa koty i najbardziej skrzywione poczucie humoru w Galaktyce. Marzy o tym, że pewnego dnia wyda własną książkę. A wtedy położy ją na biurku tuż obok odcisku własnej szczęki i dwudziestoletniej, zmumifikowanej pomarańczy i będzie się nią napawać. (Nie pytajcie.)
Gatunekhumor / satyra, realizm magiczny
I
Główny problem z kodeksem cywilnym wydanym w formacie A6 polega na tym, że wyjątkowo łatwo go zgubić – szczególnie, kiedy twój pokój przypomina wojenne pobojowisko.
Gabinet Cacka Dziękosławskiego przypominał.
Dokumenty i segregatory zdołały jakimś cudem wydostać się z szafek i zagarnęły już połowę podłogi oraz krzesło. Książki zasłały biurko górzystymi stosami, pośród których cztery kubki po kawie malowniczo zarastały pleśnią. Powieści beletrystyczne dotąd sprytnie ukryte na półce pomiędzy literaturą branżową zaczęły powoli migrować na dywan.
„Niektórzy uczą się dla samej wiedzy. Inni ― żeby dostać potem dobrą pracę. Ja chciałbym po prostu zarobić na sprzątaczkę” ― pomyślał Cacuś z rozżaleniem. Jego wzrok padł na drugą, idealnie wysprzątaną połowę gabinetu i skrzywił się lekko. Nie mógł jakoś przyzwyczaić się do tego, że dzieli pokój ze współpracownikiem. Prawdę mówiąc, współpracownik także miał niejakie problemy z przyzwyczajeniem się do niego. Krakowskim targiem rozwiesili przez środek pomieszczenia sznur do prania. Przestrzeń po prawej stronie należała do Cacka, ta po lewej ― do Mieszka. Pośrodku trwała cicha wojna. W powietrzu unosiła się sugestia kurzu zamiatanego ukradkiem pod sąsiednie biurko i mopa, który niby to przypadkiem zawadzał o cudzy kawałek podłogi.
Cacek rzucił okiem na Mieszka, rozciągniętego wygodnie na krześle, i jego myśli automatycznie przeskoczyły na inny tor. „Gdyby to nie było tak mało prawdopodobne pomyślałbym, że on utrzymuje ten cały porządek po swojej stronie tylko po to, żeby zrobić mi na złość” ― pomyślał żałośnie. ― „A tak naprawdę gdzieś w ukryciu, pod biurkiem albo w szafce, trzyma tajną plantację pleśni. Taka schludność nie jest normalna”.
Mieszko wpatrywał się szklistym wzrokiem w ścianę. Jego usta poruszały się bezgłośnie, zupełnie jakby analizował coś w myślach.
„Podejrzewam u niego osobowość schizoidalną. Ewentualnie paranoidalną. Ewentualnie ma po prostu germańskich przodków. Alles in Ordnung i wszyscy razem prasujemy skarpetki. Raz, dwa… Raz, dwa… Uwaga! Kancik!”
Cacek zmierzył Mieszka ostatnim, ponurym spojrzeniem i ponownie rozejrzał się po pokoju. Nie tylko kodeks zaginął. Długopisu też nigdzie nie było widać. A czy można czytać komentarz, nie bawiąc się równocześnie czymś do pisania? Jasne, że nie. Trudno się wtedy skupić, nie ma czego przerzucać pomiędzy palcami i…
― Zdajesz sobie sprawę z tego, że za pięć minut masz umówione spotkanie? ― obojętnie zapytał Mieszko. Cacek, oderwany od przerzucania papierów z miejsca na miejsce, zamarł.
― Szef zlecił ci poprowadzenie sprawy tego nowego klienta. ― Widząc jego ogłupiałą minę, dorzucił Nadlizajski.
Dziękosławski patrzył na swojego współpracownika z rosnącą zgrozą. Teraz, kiedy o tym pomyślał, przypominał sobie, że mecenas Wojtyczko faktycznie mamrotał mu wczoraj coś nad uchem, ale Cacuś kompletnie to zignorował w błogim przekonaniu, że zupełnie go to nie dotyczy. Przecież nikt rozsądny nie powierzyłby sprawy aplikantowi, który jest w stanie myśleć jedynie o swoim egzaminie końcowym, prawda?
Prawda?
Cacuś uświadomił sobie poniewczasie, że kilka tygodni temu w ramach żartu doradził mecenasowi Wojtyczko, żeby postawił sobie w gabinecie doniczkę z sadzonką jabłonki, którą dostał od zadowolonego klienta. To, że szef go posłuchał, nie świadczyło najlepiej o jego umiejętności logicznego myślenia.
Chociaż trzeba przyznać, że jabłka były niezłe.
― Zdaje się, że faktycznie ― wyjąkał Cacek i bezradnie rozejrzał się wokoło. Jeśli miał poprowadzić tę sprawę, to szef na pewno dał mu dokumenty. Tylko co się z nimi później stało? Cacuś za nic nie mógł sobie przypomnieć. Może wsadził je do segregatora? Ale, jeśli tak, to do którego? A może położył na biurku? Cacek smętnym wzrokiem zmierzył zawartość blatu, przełożył dwie czyste kartki z jednego stosu na drugi, a potem popatrzył na Mieszka z bezrozumną nadzieją w oczach.
― Nie wiesz może, gdzie są akta? ― zapytał smętnie.
― Nie ma. Facet zadzwonił wczoraj i umówił się na spotkanie, ale nie podał szczegółów. Podobno to poufne. Czy ty w ogóle słuchasz szefa?
Twarz Dziękosławskiego wyrażała jego absolutną obojętność co do słuchania.
Problem z Cackiem polegał na tym, że w zasadzie nie bardzo było wiadomo, czego się po nim spodziewać. Na co dzień sprawiał wrażenie ostatniego niedorajdy. Miał dwie lewe ręce i niczego nie potrafił zrobić sam. A przynajmniej niczego nie potrafił zrobić sam – poprawnie. Rozmaite idiotyzmy w rodzaju przypalenia wody, rozpętania międzynarodowych rozrób w dwóch dzielnicach czy przypadkowego wysłania do szefa rady adwokackiej listu z prośbą o wykreślenie z listy aplikantów wychodziły mu za to doskonale.
Sam Cacuś był jednak przekonany, że nie może być jednak taką ostatnią sierotą, skoro jakimś cudem zdołał skończyć najbardziej prestiżowy uniwersytet w kraju, dostać się na aplikację i otrzymać pracę w zawodzie.
A Mieszko niech sobie myśli, co chce.
Brzęczyk na biurku Dziękosławskiego zabuczał cicho.
Cacuś na ugiętych nogach skierował w stronę drzwi. Sięgnął po klamkę, wyjrzał do przedpokoju i zamarł. Po chwili przetarł oczy, potem zamknął je powoli. Otworzył. Zamknął. W końcu z niedowierzaniem musiał uznać, że widzi dobrze.
Klient, zwyczajem wszystkich nieszczęśników, których głupi los zmusił do przekroczenia progu kancelarii adwokackiej, wyglądał na nieco podenerwowanego. Z rękami grzecznie złożonymi na podołku i ustami ułożonymi w ciup siedział posłusznie na krzesełku, które wskazała mu recepcjonistka, i postukiwał obcasem buta w podłogę.
Poza tym miał skrzydła i najwyraźniej w świecie był jakimś pieprzonym aniołem.
II
Odwieczna walka pomiędzy dobrem i złem, niewinnością i okrucieństwem, zapachem świeżo upieczonego chleba i wonią miękkiej substancji, która przylepia się do butów podczas porannej przebieżki, doprowadziła przedstawicieli anielskiego zawodu do nieuniknionego wniosku.
Niebo potrzebowało profesjonalnej obsługi prawnej.
Nie żeby Bóg do końca pochwalał takie rzeczy. Niemniej jednak nieżycie stało się po prostu zbyt trudne, kiedy anioł, przybywając po duszę dziewczynki zmarłej w piątym roku życia na zbyt szybko jadącą ciężarówkę, mógł z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością spodziewać się, że, kiedy ze śpiewem na ustach dotrze na miejsce, spotka tam przedstawiciela drugiej strony. Ten zaś zasypie go gradem paragrafów i w prawniczym żargonie wyjaśni, że ta mała powinna trafić do Piekła, bo w gruncie rzeczy była wielką grzesznicą, a tak w ogóle to molestowała kocięta głaskaniem.
Pseudo-prawnicza działalność diabłów sprawiła, że co słabsze nerwowo Serafiny zaczęły wpadać w depresję i nałogowo podjadać cukierki.
Kluczem do problemu okazało się dokształcenie anielskich zastępów. Recepcja prawa rzymskiego była strzałem prosto w dziesiątkę i już w kilka miesięcy później całe niebo rozbrzmiewało słodkimi dźwiękami kodeksu rodzinnego i opiekuńczego wyśpiewywanego a capella. A kiedy dzięki brawurowym negocjacjom prowadzonym przez Iwo Hélory’ego – niech się święci jego imię – Niebo podpisało z Piekłem akt o tymczasowym zawieszeniu broni, w Zaświatach zapanowała powszechna radość.
Oczywiście nadal pozostawały pewne drobiazgi, które należało rozwiązać na chwałę Pana.
Alleluja.
― Mam działać jako świadek reprezentujący ludzkość podczas podpisywania przez Niebo i Piekło umowy o wydzierżawienie terenu pod otchłań piekielną? ― upewnił się słabym głosem Cacuś. Kiedy zorientował się co do natury swojego klienta, usłużnie zaprosił go do pokoju szefa – jedynego pomieszczenia w całym lokalu, które było na tyle wysprzątane, że można je było pokazać ludziom z zewnątrz. Porządek w gabinecie wynikał głównie z faktu, że Cacek dostał tam zakaz wstępu zaraz po tym, jak szef stwierdził, że rozprzestrzenia alternatywnie zagospodarowaną przestrzeń niczym chory szczur dżumę.
Cacuś na co dzień starał się przestrzegać wskazówek szefa, ale dla anioła zdecydował się zrobić wyjątek. Siedział więc teraz na niezwykle wygodnym, kręconym krześle w gabinecie mecenasa Wojtyczko i udawał, że nic niezwykłego się nie dzieje. Przedstawiciel niebios, odwiedzający go w czasie pracy, to przecież nie było coś, co mogłoby naruszyć jego niewzruszony, prawdziwie męski spokój, dziękuję bardzo. Jego niewzruszony, prawdziwie męski spokój miał się całkiem dobrze i z każdą chwilą stawał się coraz prawdziwszy, i coraz bardziej niewzruszeński. I żadne pierze u ramion nie mogło wyprowadzić Cacusia z równowagi.
A te trzęsące się ręce to pewnie wina Parkinsona.
1 2 3 7 »

Komentarze

23 IV 2023   09:53:58

Sprzeciw! Wobec wyżej wymienionego aktu powinny być stosowane przepisy "Kodeksu Hammurabiego", albo nawet presumeryjskie, jako że Eden znajdował się na terenach zajmowanych pierwotnie przez Akadyjczyków.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Michał Walczewski

Myślogodzina
Michał Walczewski

27 V 2023

To nie do końca tak – zaprotestował Marek. – Neurolink przejmie kontrolę nad twoim mózgiem, kiedy będziesz, na przykład, jadł śniadanie. Czy potrzebna ci do tego jakaś szczególna koncentracja? Albo, kiedy będziesz spał. Z ośmiu godzin, które prześpisz, implant zabierze ci góra godzinę.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:mcybowski@gmail.com'>Miłosz Cybowski</a>, Wygenerowane przy pomocy Midjourney

Lethargica XXI, albo kronika obserwabli mesjanistycznych
Piotr Jedliński

25 III 2023

Kiedy nie śpimy, jest niemalże takimi, jakimi byliśmy dawniej. Ale nie znasz dnia ani godziny – znieruchomiejesz sięgając po owoc albo zesztywniejesz w pół kroku – i Świadomość.exe znienacka przestaje działać. Wirus śpiączki dba, żebyśmy nie zaznali ciągłości egzystencji.

więcej »
Kolaż: <a href='mailto:voqo@redakcja.esensja.pl'>Wojciech Gołąbowski</a>

Bezsilność olbrzyma
Adrianna Filimonowicz

25 II 2023

Chmury przycichły, ale co i raz rozjarzały się blaskiem. Wyglądało to, jakby duchy przemykały wśród nich, ciągnąc za sobą wstęgi ognia. Szaleńcza determinacja kobiety natchnęła intruzów do walki. I choć jej wynik mógł być tylko jeden, czułem, że moi pobratymcy potrzebują Olbrzyma z Sahanu.

więcej »

Polecamy

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.