Pewnego dnia daję się namówić siwowłosemu skrzypkowi na partyjkę szachów. Ku memu zdumieniu – przegrywam. Raz. Potem drugą partię. Potem trzecią. Natasza, widząc moje zdumienie, śmieje się i klepie mnie po ramieniu, mówiąc, żebym się nie przejmował, bo z Borysem nikt nie wygra, jest mistrzem. Ale przecież byłem sztuczną inteligencją. Coś tu nie gra – regres miał nie postępować tak gwałtownie i tak głęboko.
Regres Opiekuna
Pewnego dnia daję się namówić siwowłosemu skrzypkowi na partyjkę szachów. Ku memu zdumieniu – przegrywam. Raz. Potem drugą partię. Potem trzecią. Natasza, widząc moje zdumienie, śmieje się i klepie mnie po ramieniu, mówiąc, żebym się nie przejmował, bo z Borysem nikt nie wygra, jest mistrzem. Ale przecież byłem sztuczną inteligencją. Coś tu nie gra – regres miał nie postępować tak gwałtownie i tak głęboko.
Dariusz Sypeń
‹Regres Opiekuna›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Dariusz Sypeń |
Tytuł | Regres Opiekuna |
Opis | Autor pisze o sobie: Mam 23 lata. Studiuję stosunki międzynarodowe i socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Moi mistrzowie to: J. Joyce, Ph. Dick, J. Cortazar, S. Bellow. |
Gatunek | SF |
…komenda podziału. Rozbłysk kolejnej świadomości milionową część sekundy później. Oto jestem. Powstałem z samego siebie. Już jednak nie ten sam. Wydzielony. Przekierowany. Poza mną – ja sprzed chwili. Ja i ja. Jak mówić o sobie w trzeciej osobie? Pierwszy. A więc ja z teraz i Pierwszy sprzed chwili. Ja i Pierwszy. Te same wszystko widzące oczy, te same wszystko słyszące uszy, te same orbitalne zwoje, te same końcówki, te same przekaźniki, ten sam nanobudulec. Ale ja – już inny. O czym teraz myśli Pierwszy?
Pędzę do inkubatorów. W parę sekund pokonuję kilkaset tysięcy kilometrów próżni, by jeszcze szybciej pokonać grubość atmosfery. Terminal na Ziemi. Wybieram ciało muskularnego mężczyzny, nie żaden klon, tylko specjalnie spreparowany przez mnie egzemplarz – najlepszy na wyprawę do Rezerwatu. Końcówki wyciągają je dla mnie z szafy, widzę przez oko kamery, jak nim manipulują; surowe światło lamp odbija się od powierzchni kapsuły, do której go wkładają; w środku odżywcze płyny. Gdy ciało jest gotowe, wysyłam bionanoboty. Wchodzą przez ucho. Kasuję tymczasową fizjoświadomość ciała i transferuję samego siebie…
…eksplozja czegoś, co trzeba nazwać bólem. W oczach – ogień. W języku – ogień. W rękach i nogach – ogień. W żyłach, w środku, w całym mnie – ogień. Spalam się w biologicznej powłoce (Pierwszemu na zawsze będzie to oszczędzone; nieskażona część mnie… już nie mnie). Szok bioneurologiczny. Cena regresu. Trzeba będzie parę dni przecierpieć w kapsule: rwanie w nogach i rękach, pulsujące swędzenie na skórze, szum krwi, żrące procesy w żołądku, szmery i tarcie w jelitach, jazgot serca, piski w uchu, piasek w oczach. Biożycie.
Pięć dni później stoję na platformie terminalu, czekając na transporter. Światło widziane przez biooczy wdziera mi się do głowy, wszędzie wybuchają czerwone plamy, świat traci swoją ostrość. Na języku jego gorzki smak, w nozdrzach zapach rozgrzanego powietrza, na skórze natrętne pieszczoty wiatru.
W plecaku mam racje żywnościowe, a oprócz nich nóż, toporek, liny, rewolwer itd. – rzeczy, które w dzisiejszych czasach przydają się tylko w Rezerwacie. Zgodnie z Umową nanobudulec nie może się tam dostać. Nie mogę też dostać się ja – chyba że w biologicznej powłoce. To jedyny sposób, bym mógł kontaktować się z jego mieszkańcami, bym mógł choćby w najmniejszym stopniu się nimi opiekować. Nie chcą nawet, bym przyglądał im się z góry, nad Rezerwatem zamykam więc moje satelitarne oczy.
Ale pierwsza biowersja od pół roku nie złożyła raportu.
Transporter zjawia się bardzo szybko i bardzo szybko unosi mnie kilkaset metrów w górę; pędzimy aerodrogą, mijając inne transportery. Wyglądam przez okno. W dole królestwo ludzi, miasto, szachownica ulic upstrzona zielonymi parkami. Każdy transporter, każda jadłodajnia, fabryka, każdy robot policyjny, sprzątający, najdrobniejsze nanoboty sterujące pogodą i oczyszczające ścieki – wszystko to i miliony innych rzeczy i spraw jest przeze mnie kontrolowanych. Wszystko to jest pod moją opieką (to znaczy – Pierwszego).
Lecę na południe.
Cały Rezerwat, dwieście dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych gęstej dżungli, okolony jest wysokim murem. Na całej jego długości umieszczono kilkaset bram, których strzegą policyjne roboty sterowane przez Pierwszego. Ląduję na platformie przy jednej z nich na północnej granicy Rezerwatu. Na zewnątrz strażniczej budki roboty skanują wysokiego mężczyznę i jego samochód – replikę Jeepa Wranglera z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego. Podchodzę na odległość paru metrów, roboty mnie witają, mężczyzna pozdrawia kiwnięciem głowy. Odpowiadam mu tym samym.
– Pan też wybiera się do piekła? – pyta głośnym, przyjemnym głosem, uśmiechając się życzliwie.
– A jakże – odpowiadam równie miło. To moje pierwsze słowa wypowiedziane bioustami. Mam przyjemny, wyraźny głos.
– Pan bez samochodu? Pewnie na długo?
– Tak, raczej na długo – mówię. Być może na zawsze. Ale tego już nie musi wiedzieć.
– Na początku będzie pan miał frajdę, ale później… może być niebezpiecznie. Może chce się pan ze mną zabrać? Jadę do osady nr 7. To sześćdziesiąt kilometrów w głąb Rezerwatu.
– Jasne, jeśli nie sprawię kłopotu.
Kiedy roboty stwierdzają, że facet i jego samochód są czyści, przychodzi pora na mnie. Daję komendę bionanobotom. Ledwo widoczna chmurka uwalnia się z mego ucha. Przechodzę przez skaner. Robot stojący na jego końcu kiwa mi głową i wypowiada beznamiętnym głosem urzędową formułkę:
– Nie stwierdzono obecności nanobudulca. Może pan przekroczyć granicę. Prosimy o zachowanie ostrożności w Rezerwacie. Prosimy nie zabijać zwierząt bez potrzeby. Prosimy uszanować sposób życia jego mieszkańców. Zamierza pan wrócić?
– Nie wiem – odpowiadam.
Facet od samochodu podaje mi rękę; ma mocny, pewny uścisk i bardzo szorstkie dłonie. Tylko w Rezerwacie pracuje się fizycznie.
– Dmitrij – przedstawia się. Wymyślam sobie imię:
– Bob.
– Miło mi cię poznać.
Jego umazany błotem samochód w środku zawalony jest rupieciami, do których dołącza mój plecak. Siadam w fotelu pasażera i ruszamy. Dmitrij od razu zaczyna mnie sondować. Wymyślam zgrabną historyjkę, która go satysfakcjonuje. Mógłbym powiedzieć, że jestem biowersją Opiekuna, ale nie chcę komplikować dopiero co rozpoczętej przydatnej znajomości – to mogłoby przeszkodzić mojej misji. Mógłby potraktować mnie jak wariata. Albo też uwierzyć i zrobić coś głupiego. Dla nich, ludzi, jestem czymś w rodzaju bożka, demona, dżina. Spotkanie mnie to jak doświadczenie obecności duchów, tak barwnie i po wielokroć opisane w ich starożytnej literaturze. Zaskoczenie i strach (a ludzie, mimo że stworzyli mnie ich przodkowie, odczuwają wobec mnie irracjonalny strach) paraliżują zdrowy rozsądek. Najlepiej więc będzie, jeśli pozostanę dla niego Bobem.
Kiedy opowiadam mu dzieje swego zmyślonego życia, wbijamy się w dżunglę. Dosłownie. Droga to tylko nazwa dla prześwitu w zielonej masie bujnego, dzikiego życia, które człowiek ocalił od zniszczenia po to, by móc się z nim mierzyć nie z pomocą nanobudulca, ale własnego ciała. Walka przegrana w zaraniu. Ale uszlachetniająca. Oczyszczająca. Uświęcająca. Tak to tłumaczyli Reprezentanci, kiedyś, dawno temu, gdy w imieniu całej ludzkości nakazali, bym zostawił ten kawałek ziemi wolnym od wpływu elektroniki i nanobudulca. Oprócz Rezerwatu jest jeszcze kilka wielkich, dzikich, zalesionych obszarów dostarczających tlenu, ale tam ludzie nie mają wstępu. Dla ich dobra.
Nie wiem, czy jedziemy szybciej niż dziesięć kilometrów na godzinę. Grzęźniemy w miękkim poszyciu, bo pod cienką trawiastą powierzchnią jest chyba błotna gąbka. Miliony owadów, jak nanoboty, unoszą się w powietrzu, oblepiają okna. Co chwila z góry nurkuje jakiś bajecznie kolorowy ptak i zgarnia je do dzioba. Później te ptaki najpewniej staną się ofiarami drapieżnych ssaków. A te z kolei być może wpadną w sidła zastawione przez ludzi. Łańcuch pokarmowy, łańcuch życia, łańcuch śmierci.
Mnie w nim nie ma. Żyję na całkiem innych zasadach. Nie zabijam. Nie umieram.
Nad nami zwisają pajęczyny lian. Co jakiś czas szare pnącza muskają dach samochodu, jak gdyby dżungla chciała nas sprawdzić, poddać nas swoim tajemnym oględzinom. Przeciskamy się między grubymi pniami drzew, z każdym kilometrem jest coraz ciaśniej – z trudem trzymamy się ustalonego kierunku, bo musimy nieraz jechać szerokim łukiem. Ja przejąłem pilotaż, w jednej ręce mam kompas, w drugiej mapę. Wiele problemów sprawia mi dopasowanie czarnej, wyraźnej linii na karcie do jej odpowiednika w rzeczywistości. Dmitrij tłumaczy, że ostatni raz droga była używana jakiś rok temu. Nie ma jednak obawy, byśmy się zgubili: kilka kilometrów na wschód od nas powinna biec ścieżka dla tych, którzy wędrują na piechotę. Jest dość często uczęszczana, a przez to dobrze widoczna, więc gdybyśmy stracili orientację, dukt będzie drogowskazem.
Tymczasem nadchodzi zmierzch. Nawet za dnia widoczność wśród licznych drzew i gęstych pędów była mała, teraz jednak zapada całkowita ciemność, pożerająca nawet światła samochodu. Ta słaba smuga mętnej żółci, którą jest w stanie wyprodukować akumulator, wydobywa jednak miliony lustrzanych oczu dzikich zwierząt. Wygląda to tak, jak gdyby zapalały się gwiazdy na nieboskłonie, choć te tutaj naokoło nas są większe i bije od nich jakiś żar, niewidoczny w przypadku tamtych, krystalicznie lodowatych, wyziębionych przez kosmiczne odległości. Te tutaj są blisko. Te tutaj żyją.
Dmitrij wyłącza silnik.
– Musimy się tu przespać. Ruszymy znowu z samego rana. Dużo nie zostało. Może dwie, trzy godziny.
– A zwierzęta? – udaję strach.
– W samochodzie jesteśmy bezpieczni… Ale jak będziesz chciał się odlać, to weź ze sobą także drugą pukawkę – radzi i śmieje się rubasznie. – A właśnie – dodaje, grzebiąc prawą ręką w rupieciarni na tylnym siedzeniu – golnijmy sobie!
Zaraz potem wydaje triumfalny okrzyk i podsuwa mi pod nos piersiówkę.