„Kupiec wenecki” Williama Szekspira nie należy do dramatów często ekranizowanych i oglądanych na deskach teatru. Tym bardziej cieszy, że Gabriel Gietzky wystawił go we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Szczególnie w kontekście burzliwych dyskusji wokół książki „Strach” Jana Tomasza Grossa. Z drugiej strony mam wrażenie, że to kolejna spóźniona premiera, co budzi mój lekki niesmak.
Kupiec wrocławski
[William Shakespeare „Kupiec wenecki” - recenzja]
„Kupiec wenecki” Williama Szekspira nie należy do dramatów często ekranizowanych i oglądanych na deskach teatru. Tym bardziej cieszy, że Gabriel Gietzky wystawił go we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Szczególnie w kontekście burzliwych dyskusji wokół książki „Strach” Jana Tomasza Grossa. Z drugiej strony mam wrażenie, że to kolejna spóźniona premiera, co budzi mój lekki niesmak.
William Shakespeare
‹Kupiec wenecki›

Kiedy w czasach nam współczesnych wystawia się „Kupca weneckiego”, to nie da się uniknąć porównań z głośnym filmem Michaela Radforda z 2004 roku będącym ekranizacją tejże sztuki. Oczywiście nie ma sensu zestawiać popisów Ala Pacino czy Jeremy’ego Ironsa z grą Jerzego Senatora i Leny Frankiewicz. Chodzi raczej o to, żeby przeanalizować, jak rozłożono pewne akcenty. Porównać chociażby, ile trwa przedstawienie, a ile film.
Można by odnieść wrażenie, że spektakl siłą rzeczy będzie dłuższy od filmu, no bo przecież nad reżyserem tego pierwszego nie stał hollywoodzki producent, który co chwilę niecierpliwie patrzył na zegarek i pilnował, żeby nie przekroczyć budżetu. Tymczasem – i tu niespodzianka – filmowa wersja trwa znacznie dłużej. Sztuka jest zdecydowanie krótsza, co sprawia, że przy tak dużym nagromadzeniu wątków i tylu bohaterach naprawdę niewiele brakuje, żeby się w tym wszystkim zwyczajnie pogubić.
Mimo wszystko sam spektakl oceniam na więcej niż poprawny. Dobrym pomysłem było nadanie mu wymiaru uniwersalnego. Rzecz dzieje się w nie do końca określonym czasie i miejscu, więc aż chciałoby się powiedzieć, że akcja rozgrywa się „w Polsce, czyli nigdzie”. Możemy przecież przyjąć, że chodzi o wieś znajdującą się w samym sercu pałuckiej ziemi, która nazywa się… Wenecja. Koncepcja trochę naciągana, ale na swój sposób zabawna.
Właśnie tam upokorzony Żyd postanawia się zemścić na osobie, która publicznie z niego szydziła. Teoretycznie coś takiego mogłoby się wydarzyć w polskiej wsi. O ile, rzecz jasna, założymy stereotypowo, że właśnie gdzieś w biednych polskich wioskach Żydzi spotykają się, bądź spotykali, z największą nietolerancją.
Mam nadzieję, że takie mniej więcej były intencje reżysera, bo jako uwspółcześniona wersja „Kupca weneckiego” ta inscenizacja wygląda średnio, wręcz blado. Dekoracji i rekwizytów jest w niej jak na lekarstwo i zastanawiałem się, czy tak właśnie miało być, czy też zwyczajnie autorzy nie mieli innych, lepszych pomysłów.

Fot. © Wrocławski Teatr Współczesny
Jednocześnie z jednej strony cieszy mnie, że świeżo po burzliwej dyskusji wokół „Strachu” Jana Tomasza Grossa wystawiono sztukę krążącą wokół tematu antysemityzmu, ale z drugiej dziwię się, że stało się to tak późno. Szkoda, że premiera nie odbyła się w samym oku cyklonu. W samym środku burzliwych dyskusji o tej książce. Niewykluczone, że Gietzky nie zdążył na czas, podobnie jak twórcy „Siewców”, czyli Jan Klata i Sławomir Sierakowski, którzy chcieli nawiązać do sytuacji politycznej w naszym kraju. Przypominamy, że ów duet doszukał się w dziele Witkacego analogii do rządów braci Kaczyńskich, ale wystawił ją już po tym, jak przedwczesne wybory wygrała Platforma Obywatelska.
Mówiąc szczerze, żałuję, że jedni i drudzy nie zdążyli na czas. Szczególnie, że o ile „Strachowi” zarzuca się jednostronność, o tyle w „Kupcu…” o jednostronności absolutnie nie ma mowy. Postacie są z krwi i kości. Doskonale, doskonalej niż w filmie, widać wszystkie ich wady i zalety. Bohaterowie mają bardziej złożone charaktery niż w amerykańskiej ekranizacji. I po zakończeniu spektaklu samemu można ocenić, czy z moralnego punktu widzenia ich postępowanie było słuszne, czy nie. Spektakl wygląda bardziej gorzko i daje większe pole do popisu. O bajkowym happy endzie nie ma mowy. To znaczy niby happy end jest, ale przewrotny i dwuznaczny. Na samym końcu sztuki widać, że jej reżyser dosłownie potraktował jeden z najsłynniejszych Szekspirowskich cytatów, w którym wielki dramaturg nazwał życie teatrem, zaś ludzi aktorami. Jak? Najlepiej samemu to zobaczyć.

Fot. © Wrocławski Teatr Współczesny
Jednocześnie pojawiają się inne charakterystyczne dla Szekspira motywy: zdrada, zemsta, zakłamanie, zawiść czy miłość. Wystawić dzieło mistrza nie należy do rzeczy łatwych i trzeba przyznać, że reżyser, aktorzy i cała reszta dość dobrze wywiązali się z postawionych przed nimi zadań.
Swoją drogą to na swój sposób znamienne, że „Kupca…” wystawiono właśnie we Wrocławiu, niegdyś wielonarodowym i wielokulturowym mieście, z którego przepędzono swego czasu Żydów. Co nie zmienia faktu, że ów dramat nie traktuje jedynie o antysemityzmie. Takie stwierdzenie byłoby krzywdzącym uproszczeniem. Bohaterowie co chwilę wystawiają się na próbę i wzajemnie testują. Niczym w Mozartowskim „Wszystko przez nie” sprawdzają, na ile ich partnerzy są wierni. A tego typu testy to zawsze igranie z ogniem.
Podsumowując, w tej uniwersalnej tragikomedii zdarzają się momenty zabawne, ale w końcowym rozrachunku widzowi nie jest do śmiechu. Wracając do niej myślami, dochodzę do wniosku, że jest dobrze, choć mogło być lepiej. Nie zmienia to faktu, że takie adaptacje są jak najbardziej potrzebne i pozostaje mi powiedzieć tylko jedno – czekam na więcej!
